obraz

obraz

środa, 21 grudnia 2011

"Sister! Sister!"

Wszyscy tak narzekają na loty do Indii, jak już kiedyś wspominałam – lot whisky płynący, lot z pasażerami wołającymi „Sister! Sister!”. Teraz już wiem dlaczego. Lot do Kalkuty był bardzo wyczerpujący. Nie pamiętam już kiedy tak się nabiegałam z tacą. Ale zacznę od początku.

Kiedy już mamy wszystkich pasażerów na pokładzie, droga na pas startowy zajmuje koło 10 minut. Trzeba wtedy wszystkim pozapinać pasy, itp. Częstujemy też każdego cukierkami. Ssanie landrynek pomaga na zatykające się uszy podczas startu. Zazwyczaj pasażerowie wybierają sobie jeden lub dwa w kolorze, zapowiadającym ich ulubiony smak. Dzieci bardzo często biorą powolutku jednego cukierka i patrzą pytająco na mamę. Kiedy ta skinie głową, wtedy wybierają drugiego. W lotach indyjskich pasażerowie biorą cukierki garściami. Przeszłam 3 rzędy (18 miejsc siedzących) i skończyły mi się cukierki! Nie wiem, może myśleli, że nic innego nie dostaną i woleli zrobić sobie zapas na później.

Ostatnie kilka rzędów było podczas tego lotu bardzo „aktywnych”, że tak powiem. Najpierw te cukierki, później zaczęło się wołanie „Sister! Water!”, ale przynajmniej było wiadomo, o co chodzi. Bo jak usłyszałam „kopi” albo „redlebl”, to musiałam chwilę się zastanowić. W pierwszym przypadku chodzi o kawę, a w drugim o whisky („Red Label „ – czerwony Johny Walker). Jak tylko wyszłyśmy w teren z wózkami, to nie czekali nawet, aż do nich podejdziemy, tylko wołali przez kilka rzędów, że oni chcą „bebzi”. Pojedli, popili i rozłożyli się do spania. Ale żeby było ciekawiej, pościągali buty. Wszyscy, jak jeden mąż. Dobrze, że mamy odświeżacz powietrza pod ręką. Spodziewałam się, że call bell, czyli magiczny guziczek, który przywołuje stewardessę, będzie w użyciu cały czas. O dziwo, było ich bardzo mało. Ale jak tylko któraś dziewczyna weszła do kabiny, na przykład z wodą dla pasażera z przodu, w drodze powrotnej miała las rąk i okrzyki „Whisky! Whisky! Redlebl!” Cała ta zabawa skończyła się tak, że jednemu z pasażerów w drodze do toalety procenty w głowie zawirowały i skończył na podłodze z rozciętą brodą. CS wydała polecenie – zero alkoholu dla ostatnich trzech rzędów. Na dowidzenia jeszcze jeden delikwent postanowił uwidocznić swoje nasycenie alkoholowe i zwymiotował pod swoje siedzenie. Na szczęście zrobił to tuż przed lądowaniem, więc to już był problem ekipy sprzątającej.

Po wyczerpującym locie dotarłyśmy do hotelu po 2 nad ranem. Jeden z ładniejszych hoteli, jakie widziałam i tak jak lubię - kapciuszki i szlafroczek w łazience. Następnego dnia wybrałyśmy się do miasta razem z koleżanką z Malediwów, która kończyła trening w tej samej grupie, co ja. Ale zrobiłyśmy błąd, mówiąc taksówkarzowi, żeby zabrał nas do centrum miasta "city center". Ten zawiózł nas do... centrum handlowego o nazwie City Center. Niewiele tam było do zobaczenia, do tego do samego centrum daleko. Pokręciłyśmy się po pobliskich uliczkach, ale szybko przekonałyśmy się, że nie ma sensu. Poddałyśmy się, przeżywając jeszcze lot i wróciłyśmy do hotelu. Stwierdziłam, że chociaż raz można sobie odpuścić zwiedzanie i skupić się tylko na odpoczynku. Poza tym jeszcze pewnie nie raz się Kalkuta przytrafi, wtedy pozwiedzam, jak się należy.





A wrażenie o mieście indyjskim - nieciekawe. Wszędzie słyszy się trąbiące samochody, motory i wszelkiego rodzaju inne pojazdy. Na drodze nie ma pasów, więc ile pojazdów akurat jedzie, tyle pasów się tworzy. Kiedy chce się kogoś wyminąć, zamiast migacza używa się klaksonu. Głowa boli po kilku minutach jazdy. Hopki spowalniające to trzy wielkie wyrwy wzdłuż jezdni, ale przynajmniej działają, bo każdy musi zwolnić prawie do zera, żeby bezpiecznie przez nie przejechać. Zapach - żeby nikogo nie obrazić - dziwny. Specyficzny. Mojemu nosowi nieodpowiadający. Do tego chyba miałam na czole napis UFO. A nie, przepraszam, to kolor mojej skóry tak przyciągał uwagę. Ale patrzyli na mnie z takim samym wyrazem twarzy, jak na UFO, więc bez różnicy.





Po powrocie do hotelu Zośka postanowiła spróbować tutejszego przysmaku, sprzedawanego w budce rozmiarów wózka z hot-dogami. Też o tym pomyślałam, ale jak zobaczyłam sposób przygotowania, ochota mi przeszła. Pan siedzący za ladą po turecku położył na stole wielki liść, nałożył na niego trzy różne sosy, każdego po łyżeczce, po czym wymieszał je razem paluchami. To ja już panu podziękuję, bo jakoś nie widziałam, żeby miał pod ręką bieżącą wodę i mydło. Nasypał jeszcze tam jakichś różności z dziesięciu różnych puszek, które miał pod ręką, zawinął liścia w ładny trójkącik i voila, gotowe! 




Lot powrotny przebiegł spokojnie. Bez porównania do tamtego. Wydawało się, że mamy same aniołki na pokładzie. Aż nudno było. Ale zanim wystartowaliśmy, musieliśmy posiedzieć trochę w samolocie. A to z powodu mgły i słabej widoczności. Coś mnie prześladuje ta mgła indyjska. Przylecieliśmy do Doha dwie godziny później, niż planowano. Do kolejnego lotu zostało mi 10 godzin, czyli za mało na odpoczynek według przepisów. W związku z tym musieli zmienić mój grafik i tak oto straciłam lot do Tanzanii.. Zamiast tego dostałam stand by przez 3 dni. Dwa przesiedziałam w domu, nie mogąc się nigdzie ruszać, a na jutro mam Dubaj i Damman. Oba loty krótkie, trwające ponad godzinę, ale dzień pracy zaczynam o 13:00, a kończę o 24:00. Cóż zrobić, ten rodzaj pracy akurat jest nieprzewidywalny. Ale pocieszające jest to, że Hong Kong coraz bliżej... :)

Kalkuta, Indie, 19-20.12.2011

1 komentarz:

  1. Szkoda, że ta Tanzania wypadła... no ale co się odwlecze, to nie uciecze, tak? ;)

    zabawa na sto dwa widzę w tym samolocie ;] bardzo podobnie do naszego polskiego "wesołego autobusu" :)

    OdpowiedzUsuń