Mój 7-dniowy kombos już za mną! Pięć lotów, siedem dni ciągłego latania.
1... Londyn
Zaczęłam od Londynu. Lot ponad 7 godzin, gardło chore, ale jakoś tak nie było kiedy się nim zainteresować. Do tego już na briefingu dowiedziałam się, że będą robić mój assessment.
Już tłumaczę o co chodzi. Żeby wiedzieć jak kto pracuje i mieć podstawę do awansowania, raz na jakiś czas przeprowadza się ocenę pracownika. Szczęśliwiec jest o tym informowany przed lotem, żeby się postresował troszeczkę ;) Przez cały lot obserwuje się go dokładnie, najczęściej wrzuca się go do kuchni, żeby zobaczyć, jak sobie radzi z organizacją, a w wolnej chwili zadaje całą serię pytań: od zasad bezpieczeństwa, przez pierwszą pomoc, po aktualności dotyczących linii lotniczych. Pytania podzielone są na kilka kategorii, każda kategoria jest oceniana w skali 1 - 4. Oprócz tego jest jeszcze jeden SEP assessment, czyli tylko i wyłącznie pytania dotyczące zasad bezpieczeństwa. Bardziej szczegółowe, niektóre części wymagane są słowo w słowo, albo przynajmniej z użyciem słów kluczowych, tak jak w podręczniku. Krótko mówiąc, taki ustny egzamin z 3 tygodni treningu.
Wracając do mojego lotu, na briefingu poinformowano mnie, że mam oba :) Ok, proszę bardzo. Dostałam też pozycję w kuchni, więc przez 7 godzin biegałam jak dziki koń po 4m2 dostępnej przestrzeni, przybyło mi kilka nowych zadrapań i siniaków. Przez kilka minut mocowałam się z wózkiem, który trzeba schować w miejscu jak dla mnie zupełnie do tego się nie nadającym, bo na lekkim podeście. Co prawda jest podjazd dla kółek, ale te jak na złość zawsze wykręcały się nie w tą stronę, co trzeba. Do tego taki wózek załadowany puszkami z napojami i kartonami z sokami swoje waży, więc musiałam sobie pomagać kolanem. Chyba ze cztery siniaki mam na lewym. Po locie wyglądałam, jak po jednym z moich treningów kung-fu ;) Lot był na tyle absorbujący, że CSD nie miała kiedy mnie przepytać. Zostawiła więc to na drogę powrotną. Oczywiście dla mnie lepiej, bo wieczorem można było zajrzeć do podręcznika (nie, nie wożę go wszędzie ze sobą. Mamy wersję online).
Wylądowaliśmy po 17 czasu lokalnego, zanim opuściliśmy samolot i przedarliśmy się przez biuro imigracyjne, minęła godzina. Podjeżdżamy autobusem pod hotel, wychodzimy, kierowca otwiera luk bagażowy i ... niespodzianka! Nie ma naszych walizek! Haha! Zostały na lotnisku! Nie wiem czyim to jest obowiązkiem, ale zazwyczaj kapitan, CSD i sam kierowca autobusu sprawdzają, czy walizki są. Tym razem cała trójka założyła, że są. A tu kuku! I ani się przebrać nie można, ani nic. Mało tego. Ponieważ lotnisko jest na tyle szczelną strefą, żaden kierowca autobusu nie może sobie tak po prostu wywieźć 13 walizek. Więc co? Musieliśmy wszyscy wrócić, przejść przez security, tak jak to się zawsze odbywa przed lotem (zdjąć paski, buty, czapki, marynarki, wszystko co płynne w torebce musi być w plastikowym woreczku i nie większe niż 100ml, itd...), wrócić na płytę lotniska i przeciągnąć swoją walizkę dosłownie 10 metrów, bo na taką odległość podjechał autobus. Do hotelu (po raz drugi) przyjechaliśmy o 19.30. O żadnym zwiedzaniu oczywiście nie było mowy. Następnego dnia w południe zbiórka w holu i powrót. Pokój mi się trafił dla palących (mój nos mi to powiedział jak tylko weszłam), z oknem w stronę pasa startowego na lotnisku (słyszałam każde lądowanie), mleczko w herbacie mi się zważyło, tak więc tym razem Europa nie zachwyciła.
Lot powrotny był krótszy o półtorej godziny, a serwis dokładnie ten sam, pasażerów 277, więc biegałyśmy jeszcze szybciej. Do tego dwukrotne przepytywanie - poszło szybko i jestem z siebie zadowolona. Zmęczona dotarłam do siebie koło godziny 2 w nocy. Wstałam koło południa, zjadłam sobie śniadanie i już trzeba było się przygotowywać do kolejnego lotu.
Walentynki. Lot do Indii. No czego można było się spodziewać?
2... Hyderabad
Jeden pijany pasażer zasnął na podłodze, pod siedzeniami i to po lądowaniu, kiedy inni zaczęli wysiadać z samolotu. Wystawały tylko jego nogi, więc każdy musiał przeskoczyć albo zrobić spory krok, żeby dostać się do wyjścia. Gościa było ciężko dobudzić. Pomogła szklanka wody ;) Widok nie bardzo pasujący do wizerunku 5-gwiazdkowych linii lotniczych, ale co zrobić, jak nie pozwalają nam odmawiać alkoholu, a ktoś wsiada do samolotu już wstawiony? Ale lot i tak zaliczam do udanych. Miałam w swojej strefie kilku młodych gentlemanów, którzy przez cały lot wołali a to sprite, a to pepsi, a to z lodem, a to z cytryną. A ja grzecznie biegałam w tę i we wtę, każdą kolejną szklankę podając im z uśmiechem numer 5. A jak dostrzegli moje imię, to już tylko "Martina!" i "Martina!". Trochę się wygłupiali, trochę podrywali, ale przynajmniej na koniec zostawili bardzo dobre opinie o locie, wspominając moje imię na specjalnie przeznaczonym do tego formularzu, które przekazywane są do biura. Czy mi to pomoże w mojej karierze, czy nie, na pewno sprawiło mi wiele radości. Lot powrotny był spokojniejszy. Godziny wczesno-poranne, więc wszyscy grzecznie spali. I bardzo dobrze, bo przez kaszel ciężko mi było rozmawiać.
Zmęczona wróciłam do domu po 7 rano, ale jakoś ochota na spanie mi przeszła. Posiedziałam przed komputerem do 9 i stwierdziłam, że trzeba chyba się zmusić do spania, bo następnego dnia rano kolejny lot. Wstałam o 17, obudziły mnie kiszki grające marsza. Kaszel przybrał stadium 60-letniego palacza z gruźlicą, więc stwierdziłam, że to najwyższa pora, żeby zajrzeć do apteczki przywiezionej z Polski. Na wizytę u lekarza nie ma czasu. Na szczęście znalazł się i syropek, i gripex, i cośtam jeszcze, więc rano powinno być lepiej.
3... Bruksela
Wstałam rano w
miarę wcześnie, żeby w razie czego mieć czas na zgłoszenie chorobowego (muszę
to zrobić najpóźniej dwie godziny przed czasem stawienia się na lotnisku).
Czułam się dobrze, gardło trochę bolało, ale stwierdziłam, że w niczym mi to
nie przeszkadza. Wyszykowałam się więc i pojechałam na lotnisko. Autobus
przywiózł mnie na miejsce dość szybko, miałam jeszcze 30 minut czasu, więc
poszłam do kawiarni na poranną herbatę z cytryną. Spotkałam tam kolegę, który
był przed lotem do Sao Paulo. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać usłyszałam swój głos i
się przeraziłam. Chrypka to mało powiedziane! Mój głos przypominał głos Jacka Kuronia… Ale kolega mi doradził, żebym się zachowywała
naturalnie, może pomyślą, że mam taki głos na co dzień ;) Przeszłam przez briefing
i dostałam swoją strefę w samolocie. To dopiero będą jaja, jak będę pasażerom
przedstawiać menu takim zachrypniętym głosem. Ale jakoś poszło. Mam tylko radę,
jeśli boli Was gardło – za żadne skarby nie jedzcie kiwi! Wrażenie jakbym
połknęła garść igieł i wszystkie stanęły mi w gardle!
Bruksela to kolejny
lot, o który się starałam od października i w końcu mi go przypisali.
Pomyślałam, że po tym Hyderabadzie Europejczycy będą miłą odmianą. Wchodzę więc
zadowolona na pokład i co widzą moje oczy (i jednocześnie czuje mój nos)? 80%
pasażerów Hindu. Hmm, nie słyszałam w wiadomościach, żeby przenieśli Indie do
Brukseli, no ale trudno. Kolejny lot whisky z piwem i wodą sodową. Ciężko było,
ale załoga trafiła się rewelacyjna. Od razu wszyscy złapaliśmy kontakt, z
dwiema osobami już wcześniej latałam, więc było naprawdę miło. Oczywiście od
razu powstał plan wyjścia na miasto. Wyszła z nami nawet CSD „szefowa”. Pojechaliśmy
więc do centrum, pospacerowaliśmy trochę, zjedliśmy dobry obiadek. Na deser
pyyyyszne gofry z truskawkami, bananami, bitą śmietaną i czekoladą! Jak się później dowiedziałam, pora była jak najbardziej odpowiednia, bo przypadał akurat Tłusty Czwartek. Nie
zwiedzaliśmy żadnych zabytków, nie zobaczyliśmy słynnego Atomium, ale za to
spędziliśmy fantastyczne popołudnie. I zdałam sobie sprawę, że nie zawsze
trzeba na szybko gonić po mieście, żeby zobaczyć jak najwięcej słynnych miejsc
i budowli. Czasami cenniejsze są chwile spędzone w otoczeniu pozytywnych ludzi.
Amen :)
|
A ku ku! :) |
|
Mmmmm.. :) |
|
Tłusty czwartek po belgijsku :) |
Cały album ze zdjęciami z Brukseli:
Wstaję rano po nocy przerywanej kilkakrotnie bólem gardła i co mam dodatkowo? Katar! No tak, bo sam churchlający kaszel to za mało. Nie było wyjścia, poprosiłam o przypisanie mnie do galley podczas lotu. Nie mam już z tym problemu, a pamiętam jak na początku panikowałam za każdym razem, kiedy mnie dali do samolotowej kuchni ;) Lot przebiegł sprawnie, nawet dostałam pochwałę od CS, że jestem bardzo dobry galley managerem :) I rada numer dwa - nie latajcie samolotem mając katar. Uszy zatykają się, kiedy tylko samolot zaczyna obniżać lot (jakieś 30 minut przed lądowaniem) i nie dają się odblokować w żaden sposób! Wróciłam do siebie po północy, od razu pod prysznic, podwójna dawka lekarstw i do łóżka, bo za 12 godzin po mnie autobus przyjedzie.
4... 5... Bahrajn
Była szansa, że jeśli lot z Brukseli się opóźni o godzinkę, to anulują mi podwójny Bahrajn. Albo przynajmniej jeden z nich. Ale nie, wtedy kiedy trzeba, to samolot się nigdy nie spóźnia. Trzeba było więc odbębnić dwa razy pod rząd lot charytatywny (albo inaczej zwany wśród cabin crew - Hala Flight, coś jakby "lot Simplusa", czyli warty tyle, co jedno doładowanie telefonu).
Pierwsze dwa loty - miejsc 196, a pasażerów 32 w obie strony :D Ale to dobrze, bo sam lot trwa 25 minut, więc im mniej, tym lepiej. Na dwa kolejne loty zmieniliśmy samolot na małego Airbusika 319, który ma 110 miejsc i tu już mieliśmy AŻ połowę zajętych! Ale było miło, pośmiałam się trochę w przerwie między lotami, bo kapitan z Grecji był bardzo zabawny. Pozwolił mi nawet wypróbować, jak wejść do kokpitu w sytuacji awaryjnej, np. kiedy obaj piloci z jakichś powodów są nieprzytomni i nie mogą otworzyć od środka. Do tej pory wiedziałam to tylko w teorii. Lot był krótki, ale dłużył mi się strasznie. Przypuszczam, że to przez drapiące gardło i cieknący nos. Ale co nas nie zabije, to nas wzmocni! Wróciłam do siebie, gorący prysznic, gripex, sripex i do łóżka! I niech nikt mnie nie budzi przez następne dwa dni! ;)
Po dwóch dniach wolnego w perspektywie mam cudowny wypoczynek w Mediolanie. Nikt chętny na odwiedziny się nie zgłosił, chociaż namawiałam, więc będę sobie sama spacerować albo wykombinuję coś na miejscu ;)