obraz

obraz

piątek, 10 lutego 2012

B777 - zaliczone!

Jestem już po treningu Boeinga - B777. Do mojego koszyczka doszły dwa samoloty, które już polubiłam. To większe maszyny, na większą ilość pasażerów, a i kuchni  jest więcej. Jednak w tym przypadku funkcja Galley Operator nie pozwoli „zaszyć się” w kuchni i robić swoje. Nie dość, że trzeba wykonać swoje obowiązki na czas, podgrzać posiłki, załadować na wózki, przygotować wszystkie inne związane z tym pierdoły, to potem jeszcze trzeba taki wózek wziąć i dawaj do kabiny. Tyle nam powiedzieli w teorii, ale w praktyce to nie wygląda tak źle.  Fakt, jak chcę przejść z końca samolotu na początek, to idę, idę, idę, idę, idę i końca nie widać. Ale za to mamy łóżeczka! Podczas lotów dłuższych niż 9:30 h załoga (16 osób) jest dzielona na dwie grupy. Każdej grupie przysługuje kilka godzin odpoczynku, w zależności od długości lotu. Na górnym pokładzie, do którego wchodzi się po krętych schodkach, znajduje się 8 łóżek, po cztery po każdej stronie. Kojarzą mi się one z kojami na żaglówce :) Kapitan i Pierwszy Oficer mają swój osobny „pokoik” na przedzie samolotu. Ale najbardziej z tego wszystkiego podoba mi się wyjście ewakuacyjne z tych dwóch pomieszczeń. Oczywiście, jeśli się da, to w razie zagrożenia trzeba uciekać po schodkach, tak samo jak się weszło. Ale jeśli coś przyblokuje drogę, to podnosi się materac, otwiera wyjście ewakuacyjne i wychodzi się przez… półkę na bagaże znajdującą się nad głową pasażerów :D

Mam już za sobą pierwszy lot Boeingiem. Ale przez godziny lotu i różnicę czasu (Guangzhou +8) w głowie mi się poprzestawiało. Jeszcze w Doha wszystko zaczęło się opóźniać. Dotarłam na lotnisko po północy, przeszłam briefing, jak zawsze i około godz. 1.00 powinniśmy udać się do samolotu. Dostaliśmy jednak informację, że maszyna jeszcze nie jest gotowa i musimy poczekać 15 min. I tak nas zwodzili co 15 minut, każąc czekać jeszcze więcej. Po godzinie 2.00 powiedzieli, że jeszcze godzina. Wszyscy już byli zmęczeni samym czekaniem i późną (wczesną?) godziną. W końcu nas wpuścili do samolotu, a zaraz za nami – podenerwowanych pasażerów. Lot do Guangzhou (albo Canton, jak kto woli) trwał ponad 7 godzin. Ale zanim po wylądowaniu dotarliśmy do hotelu, była już godzina 19 czasu lokalnego. Hotel robi niesamowite wrażenie, od środka wyglądał jak jakiś mały pałac. Do tego miał wspaniały ogród, chowający się pod skromną nazwą "Back Garden", a w którym można było stanąć pod wodospadem spływającym z wysokości 10 piętra! Pokój też niczego sobie, ze szczegółowo wyposażoną szafeczką w łazience, gdzie można było znaleźć wszystko: od szczoteczki do zębów i mini pasty, przez jednorazową kolarkę, grzebień, aż do patyczków do uszu. Wszystko nowe, zapakowane w osobny woreczek. Do tej pory widziałam podobną rzecz tylko w Hong Kongu.




Z powodu późnej godziny zwiedzania nie było, tylko wspólna kolacja. O dziwo, wyszło aż 9 osób, z kapitanem i pierwszym oficerem włącznie. Po kolacji kilka osób zostało jeszcze na jedno piwko w hotelowym barze. Po piwku ze zdziwieniem zauważyłam, że mija już ponad 30 godzin kiedy jestem na nogach, więc wypadało by się położyć. Umówiliśmy się na poranne wyjście na miasto. Niestety, 6 godzin snu po tak długim czasie to było za mało. Telefon z dzwoniącym budzikiem wylądował na podłodze, a ja przewróciłam się tylko na drugi bok. Kiedy w końcu nadrobiłam zaległości w spaniu, wyszłam z koleżanką przejść się po okolicy. Spacer był jednak krótki, bo do wyjazdu pozostało niewiele czasu. Na zwiedzanie Chin wybiorę się więc innym razem.






Podczas spaceru rozbawiła mnie jedna rzecz. Na ulicy zaczepił nas Chińczyk sprzedający filmy na DVD. Ze swoimi małymi oczkami i szerokim uśmiechem reklamował się bardzo dobrze, zapewniając, że wszystkie filmy są bardzo dobre i wszystkie w języku angielskim. Ponieważ były tanie jak barszcz, zaczęłyśmy je przeglądać. I ku mojemu zdziwieniu, oczom moim ukazała się okładka „Bitwy Warszawskiej” :D Kupiłam oczywiście ;) Zdążyłam już sprawdzić, może jakość nie jest najlepsza, ale da się oglądać. Język polski, bez żadnych chińskich dubbingów :) Jak na płytkę za 4 zł, to super! Czasami trzeba do Chin polecieć, żeby kupić polski film historyczny ;)


Trafiłyśmy do restauracji, gdzie odbywały się występy na żywo. Ale artystami byli kelnerzy i kucharze, którzy śpiewali i tańczyli przyodziani w białe fartuchy :)  Szkoda tylko, że cały performance był z dala od naszego stolika.

Do jedzenia zamówiłyśmy sałatkę z ziemniaków, tuńczyka i mięsa kraba :) Naprawdę pyszne! Dopiero jak przy wyjściu z restauracji zobaczyłyśmy te kraby żywe, trzymane w akwarium, to nam się przykro zrobiło. Ale że tak powiem, już po ptakach. Jako danie główne - wołowinka. A żeby było z nutką chińską - to z makaronem. Pałeczki poszły w ruch! Nawet nie takie to trudne :)







Kolejne miejsce na świecie odwiedzone. W tym miesiącu z wyjazdów z noclegami została mi tylko Europa: Londyn, Bruksela i Mediolan. A już za miesiąc - urlop!!! :)))


Album:
Guangzhou, Chiny 07-09.02.2012

1 komentarz:

  1. aj Chiny... tam musi być wszystko skoro nawet jest już Bitwa Warszawska .. ;P

    te kraby wyglądają smakowicie, muszę przyznać. a jak Ci smakuje to zagraniczne piwo? Tyskie już nie mieli? :D

    OdpowiedzUsuń