Jestem już po
treningu Boeinga - B777. Do mojego koszyczka doszły dwa samoloty, które już polubiłam.
To większe maszyny, na większą ilość pasażerów, a i kuchni jest więcej. Jednak w tym przypadku funkcja
Galley Operator nie pozwoli „zaszyć się” w kuchni i robić swoje. Nie dość, że
trzeba wykonać swoje obowiązki na czas, podgrzać posiłki, załadować na wózki,
przygotować wszystkie inne związane z tym pierdoły, to potem jeszcze trzeba
taki wózek wziąć i dawaj do kabiny. Tyle nam
powiedzieli w teorii, ale w praktyce to nie wygląda tak źle. Fakt, jak chcę przejść z końca samolotu na
początek, to idę, idę, idę, idę, idę i końca nie widać. Ale za to mamy
łóżeczka! Podczas lotów dłuższych niż 9:30 h załoga (16 osób) jest dzielona na
dwie grupy. Każdej grupie przysługuje kilka godzin odpoczynku, w zależności od
długości lotu. Na górnym pokładzie, do którego wchodzi się po krętych
schodkach, znajduje się 8 łóżek, po cztery po każdej stronie. Kojarzą mi się
one z kojami na żaglówce :) Kapitan i Pierwszy Oficer mają swój osobny „pokoik”
na przedzie samolotu. Ale najbardziej z tego wszystkiego podoba mi się wyjście
ewakuacyjne z tych dwóch pomieszczeń. Oczywiście, jeśli się da, to w razie
zagrożenia trzeba uciekać po schodkach, tak samo jak się weszło. Ale jeśli coś
przyblokuje drogę, to podnosi się materac, otwiera wyjście ewakuacyjne i
wychodzi się przez… półkę na bagaże znajdującą się nad głową pasażerów :D
Mam już za sobą
pierwszy lot Boeingiem. Ale przez godziny lotu i różnicę czasu (Guangzhou +8) w
głowie mi się poprzestawiało. Jeszcze w Doha wszystko zaczęło się opóźniać. Dotarłam
na lotnisko po północy, przeszłam briefing, jak zawsze i około godz. 1.00
powinniśmy udać się do samolotu. Dostaliśmy jednak informację, że maszyna jeszcze
nie jest gotowa i musimy poczekać 15 min. I tak nas zwodzili co 15 minut, każąc
czekać jeszcze więcej. Po godzinie 2.00 powiedzieli, że jeszcze godzina.
Wszyscy już byli zmęczeni samym czekaniem i późną (wczesną?) godziną. W końcu
nas wpuścili do samolotu, a zaraz za nami – podenerwowanych pasażerów. Lot do
Guangzhou (albo Canton, jak kto woli) trwał ponad 7 godzin. Ale zanim po
wylądowaniu dotarliśmy do hotelu, była już godzina 19 czasu lokalnego. Hotel robi niesamowite wrażenie, od środka wyglądał jak jakiś mały pałac. Do tego miał wspaniały ogród, chowający się pod skromną nazwą "Back Garden", a w którym można było stanąć pod wodospadem spływającym z wysokości 10 piętra! Pokój też niczego sobie, ze szczegółowo wyposażoną szafeczką w łazience, gdzie można było znaleźć wszystko: od szczoteczki do zębów i mini pasty, przez jednorazową kolarkę, grzebień, aż do patyczków do uszu. Wszystko nowe, zapakowane w osobny woreczek. Do tej pory widziałam podobną rzecz tylko w Hong Kongu.
Z powodu późnej godziny zwiedzania nie było, tylko wspólna kolacja. O dziwo, wyszło aż 9 osób, z
kapitanem i pierwszym oficerem włącznie. Po kolacji kilka osób zostało jeszcze
na jedno piwko w hotelowym barze. Po piwku ze zdziwieniem zauważyłam, że mija
już ponad 30 godzin kiedy jestem na nogach, więc wypadało by się położyć.
Umówiliśmy się na poranne wyjście na miasto. Niestety, 6 godzin snu po tak
długim czasie to było za mało. Telefon z dzwoniącym budzikiem wylądował na
podłodze, a ja przewróciłam się tylko na drugi bok. Kiedy w końcu nadrobiłam
zaległości w spaniu, wyszłam z koleżanką przejść się po okolicy. Spacer był
jednak krótki, bo do wyjazdu pozostało niewiele czasu. Na zwiedzanie Chin
wybiorę się więc innym razem.
Podczas spaceru
rozbawiła mnie jedna rzecz. Na ulicy zaczepił nas Chińczyk sprzedający filmy na
DVD. Ze swoimi małymi oczkami i szerokim uśmiechem reklamował się bardzo
dobrze, zapewniając, że wszystkie filmy są bardzo dobre i wszystkie w języku
angielskim. Ponieważ były tanie jak barszcz, zaczęłyśmy je przeglądać. I ku
mojemu zdziwieniu, oczom moim ukazała się okładka „Bitwy Warszawskiej” :D
Kupiłam oczywiście ;) Zdążyłam już sprawdzić, może jakość nie jest najlepsza,
ale da się oglądać. Język polski, bez żadnych chińskich dubbingów :) Jak na
płytkę za 4 zł, to super! Czasami trzeba do Chin polecieć, żeby kupić polski
film historyczny ;)
Trafiłyśmy do restauracji, gdzie odbywały się występy na żywo. Ale artystami byli kelnerzy i kucharze, którzy śpiewali i tańczyli przyodziani w białe fartuchy :) Szkoda tylko, że cały performance był z dala od naszego stolika.
Do jedzenia zamówiłyśmy sałatkę z ziemniaków, tuńczyka i mięsa kraba :) Naprawdę pyszne! Dopiero jak przy wyjściu z restauracji zobaczyłyśmy te kraby żywe, trzymane w akwarium, to nam się przykro zrobiło. Ale że tak powiem, już po ptakach. Jako danie główne - wołowinka. A żeby było z nutką chińską - to z makaronem. Pałeczki poszły w ruch! Nawet nie takie to trudne :)
Kolejne miejsce na świecie odwiedzone. W tym miesiącu z wyjazdów z noclegami została mi tylko Europa: Londyn, Bruksela i Mediolan. A już za miesiąc - urlop!!! :)))
Album:
Guangzhou, Chiny 07-09.02.2012 |
aj Chiny... tam musi być wszystko skoro nawet jest już Bitwa Warszawska .. ;P
OdpowiedzUsuńte kraby wyglądają smakowicie, muszę przyznać. a jak Ci smakuje to zagraniczne piwo? Tyskie już nie mieli? :D