obraz

obraz

poniedziałek, 27 maja 2013

Czerwiec

Już się przyzwyczaiłam, że kiedy wychodzi nowy grafik, mam przypisane trzy loty, a reszta to stand by. Coś się szanowni państwo nie mogą zdecydować, gdzie mnie wysłać. Dlatego też kiedy zobaczyłam to samo w mojej czerwcowej rozpisce, wcale nie byłam zaskoczona. Jeden z trzech lotów konkretny - Perth, Australia :)) Dwa pozostałe to jakieś drobiazgi, Bahrajn i Dubaj. Ale nie ma się co dziwić, w tym miesiącu przypada mój czas na urlopowanie się, więc 10 dni mi wypada. Dlatego nie marudzę, nie narzekam. Mało tego, bardzo się cieszę z Perth. W przyszłości tą trasę ma obsługiwać osławiony już Dreamliner, na którego ja nie mam licencji, dlatego trzeba korzystać, póki czas.

A tak przedstawia się cały czerwiec:
01 - SBY
02 - Dubaj, UAE
03 - OFF
04-13 - URLOP
14 - OFF
15 - Bahrajn
16 - REST
17-19 - Perth, Australia
20 - SBY
21-23 - OFF
24-27 - SBY
28-30 - OFF

środa, 22 maja 2013

Kici kici kici

To, czego zabrakło na safari w Kenii, czekało na mnie w Republice Południowej Afryki.

Lot był zaskakująco długi. Jakoś tak mi się wydawało, że do Afryki to mamy rzut beretem, a tu bite 7 godzin w samolocie. Znowu wrzucili mnie na kuchnię. Ze względu na moje prawie dwa (!) lata w firmie, bez kilku miesięcy, podczas każdego lotu mam kuchnię gwarantowaną, przynajmniej lecąc w jedną stronę. Jeszcze trochę i moje plecy naprawdę zaczną się buntować. Ale nie o tym mowa.

Umówiłyśmy się na wyjście z trzema dziewczynami, pomimo tego, że w załodze mieliśmy tym razem aż 5 chłopaków. To się nie zdarza często. Męska część stanowi obecnie 16% naszego personelu latającego. Po raz pierwszy pokręciłam coś z przestawianiem czasu, chociaż różnica do czasu katarskiego to tylko jedna godzina. Kiedy zorientowałam się o pomyłce, miałam dokładnie 8 minut do zbiórki przy recepcji, mokre włosy i szlafrok na sobie. W przyspieszonym tempie się wyszykowałam i byłam na dole na czas :) I kolejna rzecz, którą lubię we wszystkich hotelach, w których się zatrzymujemy. Zawsze (no dobra, w większości przypadków) mają numer do kierowcy/przewodnika/ochroniarza w jednej osobie. Skorzystałyśmy więc i tym razem. Celem był Lion Park, gdzie miałyśmy oglądać dzikie koty.

Na miejscu do wyboru były dwie opcje. Można było wynająć samochód, gdzie zwiedzający wsiadali "na pakę", skąd można podziwiać zwierzęta. Oczywiście nasz kierowca zadeklarował zero problemów w prowadzeniu takiego pojazdu. Drugą opcją było wjechanie na teren parku swoim samochodem. Drogi nie wymagały samochodów z napędem na cztery koła, nie było wielkich tras offroadowych. oczywiście ta opcja była tańsza. Jako że miałam już okazję przejechać się taką ciężarówką w Nairobi, tym razem postawiłam na oszczędność. Pozostałe dziewczyny zgodziły się ze mną. Ruszyliśmy więc na podbój zwykłym małym sedanem, jakim w Doha jeżdżą wszyscy "prywatni" taksówkarze z Indii, Nepalu i innych Bangladeszów. 

Nie nasza taksówka :)


Teren parku jest całkowicie ogrodzony, podzielony na kilka sekcji. Nic dziwnego, już po przekroczeniu pierwszej bramy, w odległości kilku metrów od samochodu, przespacerowała się ogromna, stara lwica, zaciekawiona otwarciem bramy. Słowo daję, wiedziałam, że lwy są wielkie, ale że aż tak ogromne z bliska, to nie wiedziałam. Przejechaliśmy kawałek dalej, a tu grupka wylegujących się na słońcu kociaków. Z daleka wyglądały naprawdę niewinnie, zwłaszcza te, które spały na grzbietach, z łapami uniesionymi w górę. Zupełnie jakby prosiły "Chodź i podrap mnie po brzuchu!". Tak, a zaraz potem "zostań moją przekąską" ;)






I tutaj zgasł silnik samochodu. Ale nikt się tym za bardzo nie przejął, każdemu zdarza się źle ruszyć. Wjechaliśmy do następnej części parku i silnik znowu zgasł. Kierowca próbował ruszyć chyba z dziesięć razy i nic, silnik zawsze gasł na niskich obrotach. Na moje wyglądało to, jakby nie było paliwa. Sama miałam taką sytuację ze dwa razy w życiu :p Ale wskaźnik pokazywał połowę baku. Na terenie parku panują ścisłe zasady. Nie wolno otwierać okien samochodu, a już tym bardziej z niego wysiadać, bo przecież dookoła spacerują dzikie zwierzęta. Po kilku minutach zaczęłyśmy spoglądać po sobie z niepewnymi minami. No bo co tu zrobić, nawet nie można wysiąść, żeby popchnąć samochód. Na szczęście jeden ze strażników zauważył co jest grane, przymknął jedną z bram i podszedł do nas. Kierowca pewnie odpowiedział, że musi tylko "coś odłączyć" pod maską. Strażnik pozwolił mu więc wysiąść. I faktycznie, cała naprawa trwała kilka sekund. "Odłączenie czegoś" pod maską zadziałało i mogliśmy jechać dalej. Wszystkie odetchnęłyśmy z ulgą, otarłyśmy krople potu z czoła i wróciłyśmy do fotografowania okolicy. Na następnym przystanku złapaliśmy lwicę podczas posiłku. Była co prawda daleko od samochodu, ale na zdjęciach można dostrzec, jak rozszarpuje kawał mięcha.




Następna para, którą widzieliśmy była wyraźnie czymś zainteresowana. Zamknęłyśmy szybko okno, bo pomimo zakazu, trzymałyśmy je lekko otwarte, żeby robić lepsze zdjęcia. Tym razem jednak lwy były tuż obok samochodu, więc nie chciałyśmy ryzykować. Niedaleko znaleźliśmy lwicę pilnującą swojego potomstwa. I tym razem to małe lwiątka były zajęte obiadem. Nasz przewodnik/kierowca/mechanik powiedział, że taki lew zjada 20 kg mięsa dziennie. Niestety nie zapytałyśmy, czy chodzi o małego lwa, czy dużego. Przy wyjeździe z parku pożegnał nas gepard i hieny, ale żadne z nich nie robiło już aż tak dużego wrażenia. No cóż, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Kto by się więc zadowolił jakąś tam hieną :)









Wróciliśmy do początku wycieczki, ale nie oznacza to, że nasza przygoda już się skończyła. W końcu można było wysiąść z auta i swobodnie się poruszać. Na środku placu stała drewniana konstrukcja. Szybko można było zorientować się, do czego służy. Jak tylko się na nią weszło, podchodziły żyrafy, przyzwyczajone do tego, że się je czymś karmi. My nie miałyśmy co prawda dla niej żadnej przekąski, ale i tak pięknie nam do zdjęć pozowała. Po chwili jednak zorientowała się, że resztki jedzenia mogą być na podłodze platformy, na której stałyśmy, więc zaczęła zmiatać swoim długim, czarnym językiem.









Ostatnią atrakcją, a jednoczenie tą najbardziej oczekiwaną, była zagroda z młodymi lwami. Małe kociaki wygrzewały się najedzone na skałach. Te "maluchy" zostały porzucone albo osierocone i jednocześnie niezaakceptowane przez istniejące już rodziny. Dlatego są w osobnej zagrodzie, a w pobliżu nie ma pilnującej mamusi. Można więc je śmiało pogłaskać, po wysłuchaniu dokładnej instrukcji, mówiącej których części ciała nie należy dotykać. I tak na przykład w przeciwieństwie do kotów domowych, lwy nie lubią jak się je głaszcze za uszami albo pod brodą. Oczywiście cała ta zabawa odbywa się za dodatkową opłatą, ale być w Lion Parku i lwa nie pogłaskać, to tak jak w Watykanie papieża nie widzieć. 





Głodne niczym lwy, pojechałyśmy na Nelson Mandela Square, gdzie posiliłyśmy się żeberkami, kurczakami i stekami, co kto lubi. I tak oto kolejną wycieczkę wkładam do zakładki "udane".



Album ze zdjęciami z RPA:
Johannesburg, RPA 15-17.05.2013

piątek, 10 maja 2013

Majówka, jakiej jeszcze nie było

Kanada. Do tej pory kojarzyła mi się z Robin Scherbatsky z serialu "Jak poznałem waszą matkę" albo z wulgarną piosenką z bajki "South Park". Ot takie już ze mnie pokolenie telewizyjne. Ale dzięki tej podróży wszystko miało się zmienić. Montreal przywitał nas ciepłym, wiosennym słońcem i bezchmurnym niebem. Zebrała się nas spora grupa 7 osób. Nic dziwnego, na wycieczkę w takie miejsce, w taką pogodę nie trudno znaleźć chętnych. Ale rzeczywistość rzeczywistością, niektórych odstraszył czas podróży, innych koszty i tak zostały nas 3 osoby. Nie szkodzi. Nawet jak bym miała sama jechać, to zdania bym nie zmieniła. I tak reprezentacja Polski, Serbii i Indii ruszyła w drogę. Kierowcą był Paul, Kanadyjczyk greckiego pochodzenia. Zabawny człowiek, zwłaszcza kiedy wołał do nas po drodze "Look at the ocean! Look at the ocean!" kiedy mijaliśmy Jezioro Ontario, jedno z pięciu Wielkich Jezior Ameryki Północnej.

Wyruszyliśmy w drogę nocą, a kiedy tylko wstało słońce, pięknie oświetliło nam drogę, a tym samym wszystkie mijające nas ogromne ciężarówki, niczym wyjęte z amerykańskich filmów. Koleżanka z Indii aż piszczała na widok każdej z nich. Nic dziwnego, niektóre robiły duże wrażenie.




Wraz z upływem czasu i kilometrów, podekscytowanie rosło, zwłaszcza, kiedy na drodze zaczęły pojawiać się znaki obwieszczające cel podróży. W końcu dotarliśmy na miejsce. Słowo daję, nie pamiętam kiedy ostatni raz czułam się w ten sposób. Jak małe dziecko, które za chwilę ma zajrzeć pod choinkę i znaleźć wymarzony prezent. Tym razem moim prezentem był Wodospad Niagara! Już pierwszy rzut oka pokazuje niesamowitą siłę i potęgę natury, jaka tkwi w tym miejscu.




Zjedliśmy śniadanie, żeby energii starczyło na cały dzień. W drodze powrotnej z restauracji trzeba było zejść drogą w dół. I oto ukazał się nam kolejny niesamowity obrazek. Zawsze mnie zachwycały takie widoki: codzienność w miejscach, które są niezwykłe dla całej reszty świata. Ludzie spacerują sobie ulicami, idą do pracy, banku, czy sklepu, a za nimi miliony ton wody przelewają się codziennie.


Rzeka Niagara płynąca z jeziora Eire do jeziora Ontario musi pokonać różnicę poziomów prawie sto metrów. Mniej więcej w połowie drogi rzeka rozwidla się na dwie części i spada dwiema kaskadami o wysokości około 50 m. Te dwie kaskady to właśnie znane wszystkim wodospady Niagara. Co ciekawe, jedna z nich jest po stronie amerykańskiej. Wodospad, który widać na zdjęciu powyżej, to właśnie American Fall (51 m wysokości), razem z wąskim Bridal Veil Fall ("welon panny młodej" - 60 m) po prawej stronie. Jest też wodospad po stronie kanadyjskiej, Horseshoe Fall ("podkowa" - 49 m) i to właśnie ten wodospad jest najbardziej znany. To ta sceneria jest wykorzystywana w filmach, na obrazach i to tutaj różni śmiałkowie próbują swoich sił. A to wsiadają do beczki i płyną w dół z siłą wodospadu, a to przechodzą po linie ponad wodami. Z 18 osób, które próbowały przepłynąć wodospad w beczce lub innym urządzeniu, przeżyło 13. W 1901 roku wsadzono nawet kota do beczki, żeby sprawdzić jaka jest siła wodospadu. Niestety nie znam dalszych losów kota. Również 18 razy (coś ta liczba przykleiła się do wodospadów) linoskoczkowie przechodzili po linie przewieszonej nad wodospadem. Obecnie wszelkie takie akcje są nielegalne. Jednak w czerwcu 2012 roku Nik Wallenda, Amerykanin, który jeździ po świecie i chodzi po linie w różnych ekstremalnych miejscach, otrzymał specjalne pozwolenie na zorganizowanie takiego wydarzenia nad wodospadem. I tak po 116 latach kolejny człowiek przeszedł po linie nad Niagarą, bez żadnego zabezpieczenia. Śmiałek miał ze sobą paszport, który musiał okazać, kiedy już przeszedł na drugą stronę. W końcu przeszedł przez granicę kraju. Ciekawe co by było, gdyby zapomniał dokumentu. Kazali by mu zawrócić? ;)


Most Rainbow Bridge, prowadzący z Kanady do Stanów Zjednoczonych

Nasz kierowca ułożył się wygodnie do snu w samochodzie, a my wybrałyśmy się na zwiedzanie. Zaczęłyśmy od rejsu statkiem Maid of the Mist. Już z oddali było widać statek, który wydawał się mieć niebieski dach. Ale kiedy same tam dotarłyśmy, okazało się, że to ludzie stojący na górnym pokładzie, przyodziani w plastikowe płaszcze przeciwdeszczowe, które dostaje się razem z biletem. Nic dziwnego, statek miał podpłynąć prawie pod samą ścianę wodospadu, a już z daleka widać unoszące się mgły, które tak naprawdę są kropelkami wody. Zaczął się rejs. Najpierw podpłynęliśmy do wodospadu amerykańskiego. Tu to na pewno nikt się w beczce w dół nie wybiera, bo u stóp wodospadu leżą ogromne skały. W 1969 roku kaskada amerykańska została "wyłączona" na kilka miesięcy przez tymczasową zaporę, zbudowaną w górze rzeki. Dzięki temu przeprowadzono prace inżynieryjne, spowalniające erozję skał i usunięto większe głazy z dna jeziora, umożliwiając statkom podpływanie bliżej ściany wodospadu. W wyniku erozji ściana wodospadu cofa się o 30 cm rocznie. W tym tempie za 50 000 lat Niagara przestanie istnieć.

"Wysuszony" American Fall w 1969 r. - zdjęcie zaczerpnięte z Wikipedii 

Jeszcze jedna ciekawostka: od strony amerykańskiej również można wybrać się w rejs Maid of the Mist, jednak ten statek podpływa tylko do wodospadu amerykańskiego. Horseshoe Fall znajduje się już po stronie kanadyjskiej. Owszem, oba wodospady robią wrażenie, ale Horseshoe wyzwala inne emocje, do opisu których przejdę za chwilę. A przynajmniej spróbuję, bo nie jestem pewna, jak słowami opisać to, co się wtedy czuje.










Im bliżej podpływaliśmy, tym bardziej otwierała się buzia, a oczy się otwierały. Płuca chyba się skurczyły, bo nabierane z zachwytu powietrze się nie mieściło, więc przestawałam na chwilę oddychać, aż organizm zaczął sam się domagać kolejnej dawki tlenu. Buzia w niewytłumaczalny sposób układała się w uśmiech od ucha do ucha, odsłaniając wszystkie zęby, a kiedy pierwsze krople poleciały w naszą stronę, słychać było śmiech i radosne okrzyki ludzi. Jak na kolejce górskiej, która wjeżdża do wody i ochlapuje ludzi. Widok niesamowity.. 110 000 m3 wody na minutę (średnia obu wodospadów)... Woda rozbijająca się o skały i dziesiątki mew krążących nieustannie...

Zaczęliśmy się oddalać od części amerykańskiej i płynęliśmy w stronę kanadyjskiego Horseshoe. Ta część jest niższa o 10 metrów, ale statek podpływa znacznie bliżej, bo żadne skały nie blokują dostępu. I tak jak wcześniej mogłam powiedzieć "WOOOW", tak teraz po prostu zabrakło słów. Najbardziej niesamowite w tym wszystkim jest to, że to całość jest stworzona przez naturę, żadnej w tym ręki człowieka. Woda się leje.. tony wody... potężne i majestatyczne.. i gdzieś tam na dole my na maleńkim stateczku, który już teraz jest niczym pod prysznicem. Niektórzy próbowali schować się pod dachem łodzi, ale ci odważniejsi podchodzili do barierek, zdejmowali kaptur z głowy, rozpościerali ręce i krzyczeli wniebogłosy. Zdjęcia i filmy nawet w połowie nie oddają tego, co tam się działo. Zwłaszcza, że mgła wodna była w tym miejscu naprawdę gęsta.










Zeszłyśmy z pokładu zachwycone i zadowolone. Już w tym momencie wycieczka była warta każdej minuty spędzonej w samochodzie, każdego przejechanego kilometra (a z drogą powrotną uzbierało się ich w sumie 1400) i każdego wydanego dolara kanadyjskiego (a tych już nie powiem ile było). Skoro już więc mamy zaliczony wodospad od dołu, to teraz wypadałoby go zobaczyć od góry. Wybrałyśmy się więc na długi spacer wzdłuż linii rzeki. I kolejne zdjęcia, ochy i achy. Celem było dotarcie nad Horseshoe Fall, gdzie spływająca woda wydaje się być zielona, gdyż zawiera w sobie rozpuszczone skały i sól. Wyobraźcie sobie, że siła wodospadu rozpuszcza 60 ton skał i soli na minutę! Już więcej emocji się nie spodziewałam, aż tu nagle w pewnym momencie połączenie promieni słońca i mgły wodnej u stóp wodospadu namalowało przed nami tęczę, niczym z obrazka. Słowo daję, teraz już mogę umierać.
















Mówcie, co chcecie. Piramidy, Mur Chiński, wszystkie ogromne wieżowce, wybudowane przez człowieka - ok, czapki z głów. Ale wodospad Niagara obserwowany spod jego stóp uderza swoją potęgą i majestatem. Od dziś już wiem co mówić, kiedy ktoś mnie zapyta, które miejsce na świecie najbardziej zrobiło na mnie wrażenie.

I na koniec zapraszam do obejrzenia całego albumu ze zdjęciami z Majówki nad Niagarą.
Niagara Falls, Kanada 04.05.2013