To, czego zabrakło na safari w Kenii, czekało na mnie w Republice Południowej Afryki.
Lot był zaskakująco długi. Jakoś tak mi się wydawało, że do Afryki to mamy rzut beretem, a tu bite 7 godzin w samolocie. Znowu wrzucili mnie na kuchnię. Ze względu na moje prawie dwa (!) lata w firmie, bez kilku miesięcy, podczas każdego lotu mam kuchnię gwarantowaną, przynajmniej lecąc w jedną stronę. Jeszcze trochę i moje plecy naprawdę zaczną się buntować. Ale nie o tym mowa.
Umówiłyśmy się na wyjście z trzema dziewczynami, pomimo tego, że w załodze mieliśmy tym razem aż 5 chłopaków. To się nie zdarza często. Męska część stanowi obecnie 16% naszego personelu latającego. Po raz pierwszy pokręciłam coś z przestawianiem czasu, chociaż różnica do czasu katarskiego to tylko jedna godzina. Kiedy zorientowałam się o pomyłce, miałam dokładnie 8 minut do zbiórki przy recepcji, mokre włosy i szlafrok na sobie. W przyspieszonym tempie się wyszykowałam i byłam na dole na czas :) I kolejna rzecz, którą lubię we wszystkich hotelach, w których się zatrzymujemy. Zawsze (no dobra, w większości przypadków) mają numer do kierowcy/przewodnika/ochroniarza w jednej osobie. Skorzystałyśmy więc i tym razem. Celem był Lion Park, gdzie miałyśmy oglądać dzikie koty.
Na miejscu do wyboru były dwie opcje. Można było wynająć samochód, gdzie zwiedzający wsiadali "na pakę", skąd można podziwiać zwierzęta. Oczywiście nasz kierowca zadeklarował zero problemów w prowadzeniu takiego pojazdu. Drugą opcją było wjechanie na teren parku swoim samochodem. Drogi nie wymagały samochodów z napędem na cztery koła, nie było wielkich tras offroadowych. oczywiście ta opcja była tańsza. Jako że miałam już okazję przejechać się taką ciężarówką w Nairobi, tym razem postawiłam na oszczędność. Pozostałe dziewczyny zgodziły się ze mną. Ruszyliśmy więc na podbój zwykłym małym sedanem, jakim w Doha jeżdżą wszyscy "prywatni" taksówkarze z Indii, Nepalu i innych Bangladeszów.
|
Nie nasza taksówka :) |
Teren parku jest całkowicie ogrodzony, podzielony na kilka sekcji. Nic dziwnego, już po przekroczeniu pierwszej bramy, w odległości kilku metrów od samochodu, przespacerowała się ogromna, stara lwica, zaciekawiona otwarciem bramy. Słowo daję, wiedziałam, że lwy są wielkie, ale że aż tak ogromne z bliska, to nie wiedziałam. Przejechaliśmy kawałek dalej, a tu grupka wylegujących się na słońcu kociaków. Z daleka wyglądały naprawdę niewinnie, zwłaszcza te, które spały na grzbietach, z łapami uniesionymi w górę. Zupełnie jakby prosiły "Chodź i podrap mnie po brzuchu!". Tak, a zaraz potem "zostań moją przekąską" ;)
I tutaj zgasł silnik samochodu. Ale nikt się tym za bardzo nie przejął, każdemu zdarza się źle ruszyć. Wjechaliśmy do następnej części parku i silnik znowu zgasł. Kierowca próbował ruszyć chyba z dziesięć razy i nic, silnik zawsze gasł na niskich obrotach. Na moje wyglądało to, jakby nie było paliwa. Sama miałam taką sytuację ze dwa razy w życiu :p Ale wskaźnik pokazywał połowę baku. Na terenie parku panują ścisłe zasady. Nie wolno otwierać okien samochodu, a już tym bardziej z niego wysiadać, bo przecież dookoła spacerują dzikie zwierzęta. Po kilku minutach zaczęłyśmy spoglądać po sobie z niepewnymi minami. No bo co tu zrobić, nawet nie można wysiąść, żeby popchnąć samochód. Na szczęście jeden ze strażników zauważył co jest grane, przymknął jedną z bram i podszedł do nas. Kierowca pewnie odpowiedział, że musi tylko "coś odłączyć" pod maską. Strażnik pozwolił mu więc wysiąść. I faktycznie, cała naprawa trwała kilka sekund. "Odłączenie czegoś" pod maską zadziałało i mogliśmy jechać dalej. Wszystkie odetchnęłyśmy z ulgą, otarłyśmy krople potu z czoła i wróciłyśmy do fotografowania okolicy. Na następnym przystanku złapaliśmy lwicę podczas posiłku. Była co prawda daleko od samochodu, ale na zdjęciach można dostrzec, jak rozszarpuje kawał mięcha.
Następna para, którą widzieliśmy była wyraźnie czymś zainteresowana. Zamknęłyśmy szybko okno, bo pomimo zakazu, trzymałyśmy je lekko otwarte, żeby robić lepsze zdjęcia. Tym razem jednak lwy były tuż obok samochodu, więc nie chciałyśmy ryzykować. Niedaleko znaleźliśmy lwicę pilnującą swojego potomstwa. I tym razem to małe lwiątka były zajęte obiadem. Nasz przewodnik/kierowca/mechanik powiedział, że taki lew zjada 20 kg mięsa dziennie. Niestety nie zapytałyśmy, czy chodzi o małego lwa, czy dużego. Przy wyjeździe z parku pożegnał nas gepard i hieny, ale żadne z nich nie robiło już aż tak dużego wrażenia. No cóż, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Kto by się więc zadowolił jakąś tam hieną :)
Wróciliśmy do początku wycieczki, ale nie oznacza to, że nasza przygoda już się skończyła. W końcu można było wysiąść z auta i swobodnie się poruszać. Na środku placu stała drewniana konstrukcja. Szybko można było zorientować się, do czego służy. Jak tylko się na nią weszło, podchodziły żyrafy, przyzwyczajone do tego, że się je czymś karmi. My nie miałyśmy co prawda dla niej żadnej przekąski, ale i tak pięknie nam do zdjęć pozowała. Po chwili jednak zorientowała się, że resztki jedzenia mogą być na podłodze platformy, na której stałyśmy, więc zaczęła zmiatać swoim długim, czarnym językiem.
Ostatnią atrakcją, a jednoczenie tą najbardziej oczekiwaną, była zagroda z młodymi lwami. Małe kociaki wygrzewały się najedzone na skałach. Te "maluchy" zostały porzucone albo osierocone i jednocześnie niezaakceptowane przez istniejące już rodziny. Dlatego są w osobnej zagrodzie, a w pobliżu nie ma pilnującej mamusi. Można więc je śmiało pogłaskać, po wysłuchaniu dokładnej instrukcji, mówiącej których części ciała nie należy dotykać. I tak na przykład w przeciwieństwie do kotów domowych, lwy nie lubią jak się je głaszcze za uszami albo pod brodą. Oczywiście cała ta zabawa odbywa się za dodatkową opłatą, ale być w Lion Parku i lwa nie pogłaskać, to tak jak w Watykanie papieża nie widzieć.
Głodne niczym lwy, pojechałyśmy na Nelson Mandela Square, gdzie posiliłyśmy się żeberkami, kurczakami i stekami, co kto lubi. I tak oto kolejną wycieczkę wkładam do zakładki "udane".
Album ze zdjęciami z RPA: