Kiedy mówi się o zimie stulecia każdy ma ten sam obraz przed oczami: ogromne połacie śniegu, zamarznięte rzeki i jeziora, obsypane śniegiem drzewa, nieodśnieżone drogi, biało zimno i mroźno. Nawet Wodospad Niagara w tym roku przymarzł troszeczkę. A w Katarze zima stulecia pokazuje swoje oblicze w trochę inny sposób. Po pierwsze, ilość dni deszczowych w porównaniu do poprzednich lat jest znacznie większa. Pierwszej mojej zimy w Katarze miałam okazję widzieć deszcz tylko raz. W tym roku przed jednym z moich ostatnich lotów lało całą noc. Skutkiem tego były zalane ulice, bo kiepski, a w większości miejsc nieistniejący system kanalizacyjny nie odprowadza wody. Jedna z galerii handlowych została częściowo zamknięta przez podtopienia. Ale najciekawsze jest to, co dzieje się na północy Kataru. Otóż moi drodzy, zima stulecia biała na całym świecie w Katarze przejawia się na... zielono. Beżowe piaski pustyni rozpościerające się na wszystkie strony wyglądają obecnie tak:
|
(Wszystkie zdjęcia zaczerpnięte z dohanews.co) |
Natury nie oszukasz. Ziemia dostała nadwyżkową ilość wody i od razu zrobiła z niej użytek. Zieleń wystrzeliła do góry, jak w Polsce na wiosnę. Aż przecierałam oczy widząc te zdjęcia, bo taki widok jest tu niespotykany. Mimo wszystko mam już dosyć tutejszej nijakiej zimy. Tęsknię już za ciepłem i upałami. Tak, nawet tymi ponad 40 stopni. Ja należę do tej grupy ludzi, która może całymi dniami wygrzewać się na plaży, czy nad basenem. W najbliższym czasie mam co prawda w planie urlop z rodziną w śniegowych zaspach gdzieś na południu Polski, ale poza tym, niech już to słońce przygrzeje...
Proszę wszystkich moich czytelników, nie miejcie mi za złe, jeśli czasami żaden post się nie pojawia przez dłuższy czas. Nie oznacza to, że zapominam lub nie chce mi się pisać. Po prostu podczas ostatnich moich podróży pogoda albo zmęczenie (a najczęściej połączenie jednego z drugim) są moimi przeciwnikami w zdobywaniu moich miejsc. Szlag by trafił niektóre serwisy pogodowe, które pokazały mi w Waszyngtonie 12 stopni, a tymczasem w rzeczywistości było ledwo ponad zero, do tego padał zamarzający deszcz. A ja miałam ze sobą tylko miękkie, przemakające w ekspresowym tempie buty i nic na głowę. Nie to że jestem z cukru, ale niestety w mojej pracy muszę myśleć rozsądnie. Bo jeśli po takiej wyprawie rano obudzę się z grypą, gdzie za chwilę powinnam być gotowa na 14-godzinny lot powrotny, to tylko napytam biedy sobie i reszcie załogi.
W Brazylii zmieniono nam hotel, w którym się zatrzymujemy na taki, który jest bliżej lotniska. Nie jest już to więc Sao Paulo, tylko Guarulhos. Hotel położony na lekkim wzgórzu, a dookoła nic, tylko autostrady. Nie można więc się nawet przespacerować po okolicy.
|
Hotel Caesar Park koło Sao Paulo, w którym nocujemy |
Z podróży do Rzymu i odwiedzenia Watykanu wyszły nici. Dlaczego? A przez łańcuszek wydarzeń, który już nie raz opisywałam. To nigdy nie jest tak, że jedna rzecz zawodzi. W Doha czekaliśmy na grupę pasażerów z innego lotu - opóźniony start - raz. Warunki pogodowe, przez które wydłużył się lekko czas lotu - dwa. Obsługa naziemna w Rzymie nie nie otrzymała wiadomości, że mamy na pokładzie osobę na wózku inwalidzkim, która nie da rady wyjść z samolotu po schodach i trzeba dla niej załatwić specjalną do tego windę. Oczekiwanie prawie 30 minut na windę - trzy. Do hotelu docieramy na 10 minut przed odjazdem autobusu do miasta. Następny za dwie i pół godziny, tuż przed godziną 17:00. Podróż do miasta trwa pół godziny, więc docieramy kiedy jest już ciemno. Decydujemy się więc tylko na włoski obiad i wracamy do hotelu.
Reszta miesiąca nie zapowiada się zbyt obiecująco. Indie, Zjednoczone Emiraty Arabskie i Arabia Saudyjska, wszystkie to loty turnaround, czyli po godzinie wracamy do Doha, nie wychodzimy nawet z samolotu. Liczę jeszcze na moje stand by, może z nich się coś ciekawego urodzi. No i Australia na koniec miesiąca. Tam mnie nic nie zatrzyma. Tam teraz trwa lato, więc tylko mnie tam brakuje.