Houston. Nie było mowy o zwiedzaniu. Lot jakby nie istniał, tym bardziej, że nikt nie podzielał mojego entuzjazmu, nie kojarząc w ogóle Chrisa Botti. A kiedy tłumaczyłam, co to za rodzaj muzyki, słyszałam tylko pełne rozczarowania "ahaaaa". Nie ważne, wiadomo, że nie każdy lubi to samo. Ważne, że dla mnie nic innego się nie liczyło, kiedy znalazłam się w sali koncertowej, a Botti zaczął grać. Ale od początku.
Już od jakiegoś czasu w Doha moje godziny snu były poprzestawiane, spałam w dzień, budziłam się wieczorem. Dlatego w USA w końcu mogłam się wyspać, bo kiedy u nas wstaje dzień, czyli dokładnie kiedy mój organizm zaczynał się wyłączać, tam zaczynała się noc. Byłam więc we właściwym miejscu. Następnego dnia żadne zwiedzanie mi nie było w głowie. O 18:30 taksówka czekała pod hotelem. Pojechałam prosto pod Houston Symphony. I chociaż do koncertu było jeszcze ponad 45 minut, sporo ludzi już się zebrało. Wcześniej myślałam o tym, żeby zrobić rundkę dookoła i zobaczyć okolicę, ale kiedy już tam byłam, tak bardzo chciałam być już w środku. Już siedzieć na swoim miejscu w siódmym rzędzie i żeby wszystko już się zaczęło. Już, już, już teraz. Bilet kupiony online miał na mnie czekać do odbioru w okienku przed koncertem. Podniosło mi się na chwilę ciśnienie, kiedy pan po raz kolejny przebierał w pliku biletów w poszukiwaniu mojego nazwiska. Okazało się, że źle sobie spojrzał na mój dowód i nie było biletu dla osoby o nazwisku Anna (moje drugie imię). Wchodzę do środka, a tam czerwień. Czerwone dywany, czerwone obicia. W kilku miejscach rozstawione bary, gdzie można zakupić lampkę wina, szklankę whisky, czy na co kto ma ochotę. Kawałek dalej mała restauracja dla tych, którzy lubią słuchać muzyki z pełnym brzuchem. Ja poszłam prosto do sali. Przed wejściem zapytałam grzecznie, czy można robić zdjęcia podczas koncertu. Dostałam odpowiedź, że podczas występu nie, ale przed - jak najbardziej. Przynajmniej tyle zrozumiałam od krępej Afroamerykanki o mocno teksańskim akcencie. Wyjęłam więc aparat i zaczęłam upamiętniać to miejsce, ale po kilku zrobionych zdjęciach inny pracownik poklepał mnie po ramieniu i zwrócił uwagę, że robienie zdjęć jest zabronione. No dobrze, ale niech sobie ustalą jedną wersję, a nie wprowadzają mnie w błąd. Po chwili krępa Afroamerykanka o mocno teksańskim akcencie przyszła do mnie, kierowana pewnie poczuciem winy, przeprosiła i powiedziała, że kolega jest źle poinformowany i przed koncertem MOŻNA robić zdjęcia. Ale ja już tylko podziękowałam. Aparat był już schowany głęboko w torebce. Nie będę ryzykować wyrzucenia z sali, zanim jeszcze wszystko się zacznie, o nie. Na pewno nie na tym koncercie.
Sala powoli się zapełniała, muzycy wchodzili na scenę jeden po drugim i rozgrzewali instrumenty. Kiedy cała orkiestra już była na miejscu, wszedł pan-pierwsze-skrzypce, a za nim dyrygent. Przed orkiestrą było miejsce dla muzyków Chrisa Botti - pianisty, basisty, perkusisty i gitarzysty. Czegóż trzeba więcej muzykowi jazzowemu? Ja bym mu chętnie zatrudniła stylistę, bo krawat, który miał na sobie, tak mnie uderzył po oczach, że myślałam, że zepsuje mi to cały koncert. Elegancki, dobrze skrojony garnitur i krawat czarny w wielkie, rozpraszające białe grochy!! Ja wiem, że moda, że grochy też są piękne, bla bla bla. Mnie się nie podobają i już. Na szczęście, jak tylko popłynęły pierwsze dźwięki When I Fall in Love, zasłuchałam się i zapomniałam o krawacie. To niesamowite jak wielką różnicę robi słuchanie znanych już utworów na żywo.
Artysta okazał się bardzo przyjazny publiczności. Nie było bariery między publiką, a sceną. Pomiędzy utworami opowiadał anegdoty, historie swoich muzyków, żartował z publicznością z pierwszego rzędu. Atmosfera stawała się jeszcze cieplejsza. Pierwszym zaproszonym gościem była skrzypaczka Serena McKinney. Zaczęli od Emmanuel. To jeden z tych utworów, kiedy ciarki przechodzą po plecach, oczy zaczynają się szklić i człowiek przestaje oddychać, żeby czasem nie zagłuszyć żadnego dźwięku. Nie wiedziałam jednak, że przy muzyce na żywo te odczucia są dwa razy silniejsze. Możecie mówić, że jestem miękka, ale teraz sami posłuchajcie tego utworu. I przyznać mi się, komu się podobało troszeczkę, a komu bardziej?
(nagranie z koncertu Chris Botti in Boston w 2008 roku)
Zazwyczaj podczas koncertów symfonicznych to dyrygent ma w rękach władzę. Wszyscy patrzą na niego, bo on dyktuje tempo. Tym razem jednak dyrygent Stuart Chafetz od czasu do czasu zerkał na Bottiego, bo to on miał decydujące zdanie, decydujące "trąbnięcie". Bardzo dobrze im wyszła ta współpraca. Był też czas na improwizacje jazzowe przy Flamenco Sketches, każdy z muzyków mógł popisać się swoją solówką i jestem przekonana, że nawet ktoś, kto nie jest fanem muzyki jazzowej doceni sprawność i perfekcję z jaką obchodzili się ze swoimi instrumentami muzycy. Szczególną uwagę przykuwał perkusista, Billy Kilson. To, w jaki sposób grał, jak bawił się muzyką, wręcz przechodziło ludzkie pojęcie. A wiecie, jakie było moje pierwsze skojarzenie? Jeżeli ktoś, osoba głucha, która całe życie nie słyszy żadnych dźwięków, miałaby poczuć muzykę, to właśnie patrząc na tego perkusistę. Nogi, ręce, głowa, wszystkie mięśnie twarzy i w ogóle całe jego ciało momentami nie przestawało się poruszać. Możecie sami zobaczyć, o czym mówię na poniższym filmiku. Polecam zacząć od minuty 3:35.
Było oczywiście urocze Hallelujah Leonarda Cohena, był duet z Sy Smith, gdzie moim zdaniem artystka swoimi wokalnymi umiejętnościami przebiła samego Bottiego, kiedy swoim głosem idealnie imitowała dźwięki trąbki, grane przez Chrisa. Utwór The Very Thought of You wykonali tuż po przerwie, kiedy to niespodziewanie i ku zaskoczeniu wszystkich pojawili się na środku sali, między rzędami. To był jedyny moment, kiedy sporo telefonów komórkowych poszło w górę i nawet błyskały flesze. Więc i ja wyciągnęłam swój. No co, całej sali przecież nie wyproszą. Niestety, efektem są liche, słabej jakości zdjęcia. No ale fotka Chrisa Botti jest.
Było Time To Say Goodbye oraz przepiękny utwór Italia. Oba oryginalnie wykonywane są w duecie z Andrea Bocelli, ale tym razem wystąpił tenor z Teksasu, George Komsky. Ładnie zaśpiewał, ale Bocellemu nie dorasta do pięt. Do tego urodzony w Kijowie, z ukraińskiej matki i ukraińskiego ojca, a podaje, że jest Amerykaninem. No cóż, może gdybym ja wyemigrowała w wieku dwóch lat z rodzicami do Chin, to teraz bym podawała się za Chinkę.
Podsumowując, koncert był fantastycznym przeżyciem. I tylko mi szkoda, że publiczność tak szybko się z sali zwinęła, bo ja to bym tam stała i klaskała do skutku, co najmniej na jeden bis.
I tak oto powstała moja pierwsza mini-relacja muzyczna, pisana przy dźwiękach koncertu Chris Botti in Boston...
I jeszcze ostatnie słowo do wszystkich. Nie przestawajcie marzyć. Nigdy, przenigdy. Kiedy ja po raz pierwszy obejrzałam koncert Chris Botti in Boston, prawie cały z buzią otwartą z zachwytu, nigdy w życiu nie powiedziałabym, że będzie mi dane posłuchać go kiedyś na żywo. Może gdyby jakimś cudem przyjechał na koncert do Polski (co miało miejsce w marcu 2013 r.), na pewno ciężko byłoby wydać parę stówek na bilet i dojazd/pobyt w Warszawie, czy Wrocławiu. Zawsze znajdzie się jakiś ważniejszy wydatek, wiecie jak to jest. A tu parę lat później siedzę w sali koncertowej i z gęsią skórką i zapartym tchem słucham Chrisa Botti.... Nie przestawajcie marzyć!
Cu-dow-nie!!
OdpowiedzUsuńPrzejmujący wpis, jakbyn była tam z Tobą :) wszystkie utwory rozbrzmiewały mi w głowie!
Nie przestawaj marzyć <3
osobiście jestem wielką fanką skrzypiec, pięknie im to wyszło :)
OdpowiedzUsuńMartyna uczy, Martyna bawi :)
OdpowiedzUsuń:P
Ale Ci zazdroszcze tego koncertu. Chris Boti na zywo. Zakochalam sie od kiedy pierwszy raz uslyszalam jego koncert w Bostonie i do tej pory nie moge sie odkochac. Szkoda, ze w Doha nie sa organizowane tego typ wydarzenia.
OdpowiedzUsuńja przestałam marzyć o twojej pracy bo blizna z ręki mi nie zniknie od marzeń (ani od żadnej innej rzeczy :P), ale mam jeszcze kilka marzeń które zrealizuję ;)
OdpowiedzUsuńfaktycznie niesamowite granie...
OdpowiedzUsuń