obraz

obraz

niedziela, 22 czerwca 2014

Miasto braterskiej miłości

Ach, coś mi ciężko idą te posty ostatnio. Siadam po kilka razy z zamiarem pisania. Napiszę dwa zdania w półgodziny, po czym zrezygnowana zamykam komputer. Gdzieś się nam drogi rozeszły z moją weną, więc muszę się za nią rozejrzeć. Materiał jest, zdjęcia są, podróże są, tylko trzeba to wszystko ładnie w całość pozbierać. Przechodzę chyba jakiś kryzys pisarski ;) 


Trafił mi się lot do Houston. Zmiana w ostatniej chwili. Miał być Londyn, a zaraz po nim Paryż, ale zamieniono mi te dwa loty na jeden kurs do Teksasu. Czasu na planowanie zwiedzania już nie było, do tego na myśl o Houston ciągle w uszach mi rozbrzmiewa Chris Botti. Dlatego żadnych planów nie było, może tylko niezobowiązujący spacer po mieście. Nawet aparat fotograficzny został w Doha. W załodze była jeszcze jedna Polka, a w takiej sytuacji nie ma tak naprawdę znaczenia, gdzie się idzie, byle by sobie po polsku pogawędzić.

W ten piękny, słoneczny, jeszcze majowy dzień, za namową koleżanki wybrałyśmy się do Muzeum Dzieci. Trochę to podejrzanie zabrzmiało, no bo co można umieścić w muzeum dla dzieci, żeby maluchów nie zanudzić? Ale że nie miałam żadnej innej opcji w zanadrzu, no to poszłam. Już przy kupnie biletów kasjerki dziwnie się na nas patrzyły, spoglądając w dół, w poszukiwaniu plączących się między nogami dzieci. Ale kiedy powiedziałyśmy, że jesteśmy tylko my, dostałyśmy plakietki VISITOR i ruszyłyśmy do środka. Okazało się, że owe Muzeum Dzieci to nic innego, jak nowoczesna sala zabaw, połączona z nauką. Wyjaśniło się więc skąd te podejrzliwe spojrzenia u kasjerek. Bo niby po co dwie dorosłe kobiety przychodzą na plac zabaw bez dzieci? No ale skoro już tam byłyśmy, postanowiłyśmy się rozejrzeć. I okazało się, że to miejsce to całkiem ciekawy pomysł. Połączenie zabawy z nauką. W ciekawy sposób wyjaśniano niektóre prawa fizyki, chemii, pozwalając dzieciom wypróbować, jak co działa. Gry i zabawy uczące i pobudzające umysł. Na prawdę coś ciekawego. Do tego bardzo dobrze zorganizowane: dzieci były podzielone na grupy, każda grupa miała koszulki innego koloru, żeby łatwiej było je odróżnić w tłumie. Oczywiście do każdej grupy przypisany był opiekun. Wchodząc na każdą z sal opiekun najpierw tłumaczył dzieciom, co na tej sali się znajduje. Oczywiście głośno i krótko, bo uwaga dzieci już po kilku sekundach skupiała się na tym, co jest dookoła. Jeśli były to gry i zabawy, dzieci rozpraszały się po sali. Jeśli natomiast było jakieś zadanie do wykonania, żaglówka, czy rakieta do zbudowania, dzieci gromadziły się przy stole i podążały za instrukcjami opiekuna. Po około 15-20 minutach cała grupa została zebrana i przeniesiona do następnej sali, a na jej miejsce wchodziła kolejna gromadka dzieci. Nawet się z koleżanką przyłączyłyśmy do niektórych czynności, takich jak budowanie brył przestrzennych z klocków, czy poznawanie zawodów "od środka". Nawet byłam pogodynką przez chwilę. 







Po zwiedzeniu całego muzeum, po zabawie przy konstrukcjach wodnych (które to zabawy skończyły się pochlapanymi spodniami i butami), ruszyłyśmy w kierunku parku Hermann Park. Celem było Museum of Natural Science. Niestety, nie wiedzieć czemu, tego dnia miasto, a przy okazji wszystkie muzea, były pełne wycieczek szkolnych. Dlatego już na korytarzu muzeum zrezygnowałyśmy z wejścia, bo ledwo co było słychać swoje myśli, taki panował harmider. Coś jak na dużej przerwie w podstawówce. Może akurat w szkołach były egzaminy, może jakiś teksański dzień muzeów, nie wiem. Grup szkolnych było pełno i wszędzie. Nawet w parku ciężko było znaleźć kawałek trawnika, po którym nie biegałyby rozkrzyczane nastolatki. Udałyśmy się więc w stronę jeziora McGovern, gdzie już było trochę spokojniej. I w końcu pod promieniami słońca, z nogami zamoczonymi w jeziorze, znalazłyśmy chwilę odpoczynku. 

Museum of Natural Science











Podczas lotu powrotnego dokładnie obserwowałam mapę z trasą naszego lotu. Czekałam na moment kiedy będziemy nad Polską. Co prawda w okolicach Poznania niebo było dość mocno zachmurzone, więc biała warstwa obłoków zasłaniała widok, ale za to już nad Małopolską można było coś dostrzec. Akurat był to czas, kiedy Wisła wzbierała dosyć mocno i dało się to zauważyć również z góry.


Niedługo potem kolejna wizyta w USA. Tym razem Filadelfia, jedna z ostatnio otwartych tras Qatar Airways.



Albo jak kto woli:


Tak jest, Filadelfia to miasto Benjamina Franklina i Rockiego Balboa. I o ile nie ma chyba osoby, która nie kojarzy obitej twarzy Sylwestra Stalone z filmu "Rocky" z 1976 roku (tak, tak, 38 lat temu), tak o Franklinie już chyba niewielu umie coś powiedzieć. Wielu za to uśmiecha się na jego widok. A oto dlaczego:


Bardzo mi się spodobała sama geneza nazwy miasta, która pochodzi z greki: philos - kochany, kochający, adelphos - brat. Miasto braterskiej miłości. Filadelfia była pierwszą stolicą Stanów Zjednoczonych, aż do utworzenia Waszyngtonu. Odbywały się tu liczne kongresy, między innymi ten, na którym podpisano Deklarację Niepodległości i uchwalono Konstytucję. To dzięki Benjaminowi Franklinowi powstały tu pierwsza ochotnicza straż pożarna, policja miejska, szpital, wypożyczalnia książek i szkoła Academy of Pennsylvania, która później przekształciła się w Uniwersytet Pensylwanii. A wszystko to zrobił pracując jako drukarz. To się nazywa bycie aktywnym na rzecz miasta! Dopiero później zajął się polityką. W skrócie tylko napiszę, że był jednym z twórców Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych, która gwarantowała całkowitą niezależność USA od Wielkiej Brytanii. Lata później silnie popierał zniesienie niewolnictwa. Miał wrodzoną ciekawość świata, dzięki czemu ma na swoim koncie też kilka wynalazków, takich jak piorunochron, szklane organki, piec do wytapiania żelaza, licznik mil, okulary dwuogniskowe, czy cewnik. Celowo nie opatentował swoich wynalazków, żeby inni też mogli czerpać z tego korzyści. Sporządził mapę Prądu Zatokowego (znanego także jako "Golfsztrom"). A kiedy brytyjscy kapitanowie nauczyli się nawigacji według jego wskazówek, zaoszczędzali na podróży przez Atlantyk dwa tygodnie. Znacie przysłowie "Ryby i goście cuchną po trzech dniach"? To też dzieło Franklina. Wydał cały zbiór maksym pt: "Almanach biednego Richarda". Po śmierci w 1790 roku zostawił w spadku po £1000 na rzecz miasta Filadelfii i Bostonu na konto powiernicze na okres 200 lat. Dzięki temu Filadelfia zgromadziła $2.000.000, a Boston $5.000.000. Jeden człowiek, nazywany przez wielu historyków "Pierwszym Amerykaninem", a tyle rzeczy na jego koncie. Mnie bardzo zaciekawiła jego osoba. Wam też polecam poczytanie na jego temat.



National Constitution Center

City Hall - Ratusz

City Hall - Ratusz

Na zwiedzanie Filadelfii nie przygotowałam się fizycznie. Tak jakoś wyszło, nie pierwszy raz i nie ostatni, że byłam na nogach ponad 24 godziny. Dlatego wybrałyśmy razem z koleżanką z Serbii autobus turystyczny, który jeździł po mieście, a przewodniczka przez megafon opowiadała nam co i jak. Z jednej strony taka forma zwiedzania jest ciekawa, bo można zaliczyć wszystkie najważniejsze miejsca w mieście. Jeśli dysponuje się czasem i energią (tego drugiego w moim przypadku zabrakło), można z autobusu wysiąść, pozwiedzać na nogach, złapać kolejny autobus i udać się do następnego przystanku turystycznego. My jednak wygodnie usadowiłyśmy się na górnym pokładzie i oglądałyśmy miasto, wygrzewając się w słońcu i co chwilę uchylając się przed gałęziami.











Miasto wygląda bardzo ciekawie. Jest kolorowe, zadbane i sprawia wrażenie spokojnego. Co innego mówią media, podając Filadelfię za jedno z najniebezpieczniejszych miast Stanów Zjednoczonych. "Miasto braterskiej miłości", hehe. Jednak jeśli jest się tam jako turysta, a zwłaszcza jednodniowy turysta, nie da się tego zauważyć. Na szczęście. Miasto oferuje wiele ciekawych miejsc, którym na pewno poświęcę więcej czasu następnym razem (słowo harcerza!). Przebiegnę się po tych samych schodach, na których trenował Rocky Balboa, a po których teraz tylko turyści biegają w górę i w dół, pozując do zdjęć i filmików. Może nawet zobaczę pomnik Kościuszki, bo tym razem, kiedy przewodniczka - Amerykanka wypowiadała imię "Tadius Kużuczko", dopiero po kilku minutach skojarzyłam, że to o Kościuszkę chodziło.

China Town






Eastern State Penitentiary - opuszczone więzienie


Muzeum Sztuki

Pomnik Rockiego Balboa

Schody słynne ze sceny z filmu "Rocky"



Philly Cheesesteak


Zwiedzanie z autobusu było dla nas wystarczające. Zakończyłyśmy dzień odpoczynkiem na trawie, prawdziwej, nie rozwijanej z rulona. Tego w Katarze bardzo brakuje. Spróbowałyśmy też Philly Cheesesteak - bułki z podsmażanym mięsem, cebulą i dużą ilością żółtego sera, która na każdym kroku była wręcz wysławiana przez bary i restauracje. Widocznie stała się kulinarną wizytówką miasta. Jak na pierwszą wizytę w Filadelfii wystarczy.

Album ze zdjęciami z Houston:
Houston, USA 15-17.05.2014



Album ze zdjęciami z Filadelfii:

Filadelfia, USA 27-28.05.2014

6 komentarzy:

  1. Takie typowe amerykańskie miasto widziane w kadrach filmu :) u nas też już powoli otwierają "Muzeum Dzieci" tylko w Gdyni nazywa się to Park Naukowo-Technologiczny :) nazwa nie zachęcająca ale zawsze są tłumy dzieciaków i dorośli się super bawią :)

    OdpowiedzUsuń
  2. W Wawie jest Centrum Nauki Kopernika, które wykorzystuje podobną formę nauki. Nie ma takich zorganizowanych grup (poza wycieczkami szkolnymi), samemu się zwiedza.
    A Filadelfia wygląda na przyjemne miasto, nabrałam ochoty :)

    OdpowiedzUsuń
  3. posty ciężko się "piszą" bo zbliża się sezon wakacyjny o nawet jeżeli ktoś nie ma wtedy urlopu to i tak odczuwa, że 'coś' się zbliża- wniosek musisz trochę odpocząć ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwielbiam Twojego bloga!! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. świetny blog! tyle miejsc zwiedziłaś, zazdroszczę :)
    bezpiecznych lotów!

    OdpowiedzUsuń
  6. A ja dowiedziałam się ciekawych rzeczy o Benjaminie Franklinie:)

    OdpowiedzUsuń