obraz

obraz

sobota, 5 lipca 2014

U Hassana z wizytą

Jak mówię, że gdzieś wrócę, to wrócę. Jak mówię, że coś odwiedzę jeszcze raz, dokładniej, od środka, to tak właśnie się stanie. Dokładnie tak było w przypadku Casablanki w Maroku. Kiedy byłam tam w lipcu 2012 roku, nie udało mi się zwiedzić meczetu Hassana II od środka, bo na miejsce dotarłam już po zamknięciu meczetu dla odwiedzających. Tym razem godziny otwarcia to było moje pierwsze pytanie, które padło przy meldowaniu się w hotelu. 

Lot z Kataru do Maroka był długi, ponad 7 godzin. Do tego w całości to lot nocny, na miejscu wylądowaliśmy wczesnym rankiem, dlatego myślałam, że nie uda mi się namówić na wyjście nikogo innego. Ale dzięki temu, że ostatnie wejście do meczetu było o godz. 15:00, a nie o 13:00 tak jak nam początkowo powiedziano, dołączyły do mnie jeszcze trzy dziewczyny, z Macedonii, Filipin i... za Chiny nie mogę sobie przypomnieć, skąd była Salwa, czwarta dziewczyna. Tak to jest, jak się pisze posty z trzytygodniowym opóźnieniem.

Po krótkim odpoczynku zebrałyśmy się wszystkie w holu. Polecono nam złapanie taksówki przed hotelem. Tak też zrobiłyśmy. Jednak wszyscy zgromadzeni pod budynkiem taksówkarze nie chcieli włączyć licznika, a za przejazd żądali 100 marokańskich dirhamów, czyli około 40 zł. Wszystko byłoby ok, gdybym wcześniej nie sprawdziła na mapie, że do meczetu mamy nieco ponad 2 km, a przejazd powinien zająć 5-7 minut. Więc nawet nie chodziło tyle o te 40 zł, ale dla zasady zaczęłyśmy się buntować, próbując złapać taksówkę z ulicy. Taksówkarze, z którymi wcześniej rozmawiałyśmy, oparci o samochody przyglądali się temu z założonymi rękami. Wiedzieli o czymś, o czym my miałyśmy dowiedzieć się za chwilę. Większość taksówek, które kursują po Casablance, to stare samochody rozmiarów Fiata Uno, czy Peugeota 205. Te auta mają zezwolenie na przewóz tylko trzech pasażerów na raz. My byłyśmy we cztery. W Polsce może i by machnęli na to ręką, tak jak to robią busiarze, upychając tylu ludzi, ile się da. Ale tam każdy odmawiał. Zrezygnowane wróciłyśmy więc do taksówkarzy spod hotelu, którzy stali przy swoich "dużych samochodach" (nie zwróciłam uwagi, co to było, ale rozmiarem przypominało Fiata 125). Czas uciekał, a w końcu i te 100 dirhamów podzielimy na cztery. Kij z zasadami, niech sobie chłop zarobi. Chociaż i tak dostał od nas miano zdziercy.







Podróż faktycznie trwała zaledwie 5 minut. Dojechaliśmy na miejsce i zobaczyłam już mi znany, ale ciągle imponujący widok. Kilka podstawowych informacji o samym meczecie podawałam w ostatniej relacji z Casablanki: Jedno oko na Maroko. Przypomnę szybko najważniejsze. Meczet budowano przez 7 lat (1986-1993) na życzenie króla Hassana II. Dwa lata temu Wikipedia podawała, że jest to drugi największy meczet na świecie. Dziś już podaje, że trzeci, natomiast Wikipedia angielska podaje jego... siódmą pozycję. W środku może pomieścić 25 tys. wiernych, a kolejne 80 tys. na dziedzińcu.

Zebrała się spora grupa zwiedzających. Dostaliśmy przewodniczkę, która oprowadzała nas po obiekcie i opowiadała o jego historii. I tak kiedy byliśmy w głównej hali modlitw, której rozmiary są bardzo imponujące, opowiadała o osobach, które się tym miejscem opiekują. Hala jest wyłożona dywanami i żeby do niej wejść, należy zdjąć obuwie. Dotyczy to również osób zwiedzających. Nie widać było nawet jednego paproszka, wszędzie czyściutko, wszystko zadbanie i robiące duże wrażenie. Od czasu do czasu widać było osobę spacerującą z miotłą, czy ściereczką. A oto jak Pani przewodnik na własne życzenie pozbawiła się napiwku ode mnie:
- "Meczet zarabia sam na siebie. Wszystkie osoby tu pracujące opłacane są z wpływów za bilety wstępu, które do najtańszych nie należą. Wszystkie, oprócz mnie." - wszyscy zaczęli się śmiać. Nie dosyć, że pani przewodnik wie sporo o meczecie, to jeszcze stara się z nami żartować. Ale ta ciągnęła dalej:
- "Chyba wiecie, co mam na myśli?" - pauza i rozglądanie się po zwiedzających, którzy już przestali się śmiać. Zrozumieliśmy aluzję już po pierwszym żarcie, nie trzeba być tak dosłownym.
- "Spodziewam się duuuuużych napiwków, ok?" - Na twarzach słuchających zostały już tylko lekkie grymasy, które kiedyś były uśmiechem. Napiwku nie będzie. Dla zasady. W moim rozumieniu "napiwek" jest opłatą dodatkową, dobrowolną, zostawianą wtedy, kiedy osoba na to zasłużyła. Obowiązkowy lub wymuszony przestaje być dobrowolny.



pani przewodnik

Hala modlitw pomieściłaby w środku paryską katedrę Notre Damme, taka jest ogromna. Dach otwierany jest przy dużej liczbie zgromadzonych wiernych w środku i przy dobrych warunkach pogodowych. Waży 1100 ton, a jego pełne otwarcie zajmuje 5 minut. Przewodniczka jednak zarzekała się, że nie wie, gdzie jest przycisk uruchamiający mechanizm. Wnętrza są bogate w rzeźby z cedru sprowadzonego z gór Atlas, marmuru z Agadiru (Maroko), granitu z Tafraoute (również Maroko) oraz żyrandole ze szkła Murano z Wenecji. Zwiedziliśmy też wejście do minaretu wysokiego na 210 m. Na górę jednak wstępu dla zwiedzających nie ma. W łaźniach natomiast zostało nam dokładnie wytłumaczone ile razy którą część ciała należy umyć przed modlitwą (z uszami i za uszami włącznie).

hala modlitw





hala modlitw

otwierany dach



Zakładanie butów po wizycie w hali modlitw













.



Łaźnia

Łaźnia


Po wizycie w meczecie i nie zostawieniu napiwku, wybrałyśmy się na deptak z restauracjami. Jednak skuszone ciekawym wyglądem samej restauracji nad wodą, zostałyśmy z lichym posiłkiem, który miał być typowym marokańskim tajine, a był tylko mieszanką kilku warzyw, zestawioną na szybko. No ale przecież nie zawsze się dobrze trafia. A może to karma za ten napiwek? ;)






W drodze powrotnej złapałyśmy dwie "małe" taksówki. Kierowca od razu włączył licznik, więc byłyśmy spokojne. Jednak nie do końca znał drogę do hotelu, więc podążał za drugą taksówką, w której jechały dwie pozostałe dziewczyny. Od czasu do czasu rozmawiali ze sobą, oczywiście po arabsku, przez otwarte okno. Kiedy na liczniku było już 30 dirhamów, kierowcy zamienili ze sobą dwa zdania, po czym licznik dyskretnie został nakryty czapką. Chwilę później dojechaliśmy pod hotel i usłyszałyśmy, że należy się 70. Oczywiście się nie zgodziłyśmy, bo zaledwie kilka minut wcześniej na liczniku była połowa żądanej kwoty. Posprzeczałyśmy się trochę i zapłaciłyśmy 35. Dziewczyny w drugim samochodzie sprzeczały się trochę dłużej, bo ich kierowca nawet nie włączył licznika i zażądał 100 dirhamów. Argument, że my zapłaciłyśmy 35 zbił trochę im cenę i zostawiły kierowcy 50. Za tę samą trasę, za taką samą taksówkę. Widać wszędzie na świecie każdy kombinuje, jak może.


Casablanca, Maroko 02-04.06.2014

3 komentarze:

  1. Przecież każdy wie, że Salwa jest z Armaty ;)
    Pozdrawiam
    Tomasz

    OdpowiedzUsuń
  2. Och, Casablanco, Casablanco...! ty wciąż oczarowujesz, wzruszasz, zachwycasz..., ale i zaskakujesz! Martynko, dziękuję, że znowu nas tam zabrałaś.
    PS. Zdjęcia przepiękne!
    Teta

    OdpowiedzUsuń
  3. Taksówki tragiczne, aż sie przeraziłam, a o Maroko marzę;)

    OdpowiedzUsuń