Wędrówka po Wielkim Murze Chińskim była dostępna w kilku opcjach. Można nawet się wybrać na kilkudniową wyprawę, codziennie pokonując kolejne kilometry Muru i nocując w lokalnych wioskach. Każda z wycieczek oznaczona jest stopniem trudności. Nasza miała 3/5, więc powinna być do przejścia. Zanim jednak napiszę, jak owe trzy punkty prawie mnie wykończyły, spróbuję się trochę wytłumaczyć. Odkąd przeprowadziłam się do Kataru, przestałam spacerować tyle, co kiedyś. Z oczywistego powodu, jakim jest tutejsza pogoda. Pod upalnym słońcem nie da się wytrzymać więcej, niż kilka minut. Nie raz kiedy udawałam się do pobliskiego supermarketu, oddalonego o jakieś 10-15 minut spacerem, byłam jedyną osobą na ulicy, a kierowcy z klimatyzowanych samochodów patrzyli na mnie, jak na szaloną. Do tego od kiedy mam Bliską Osobę, która się mną jeszcze bardziej opiekuje, nawet do wspomnianego supermarketu nie chodzę pieszo. Tak wiem, żadne to usprawiedliwienie dla słabej kondycji, bo jest wiele sposobów na jej poprawienie. Ale uważam, że wystarczająco się nachodzę na pokładzie podczas lotów, do tego podnoszenie ciężarów też się zdarza, kiedy trzeba poprzestawiać pojemniki z napojami w puszkach, butelkami albo talerzami, więc mam swoją małą siłownię w pracy. Swojej sylwetce nie mam nic do zarzucenia, chociaż owszem, można by poprawić to czy tamto, ale mnie jest dobrze tak, jak jest, więc po co będę się zmuszać na jakieś bieżnie po pracy. Okazuje się jednak, że kilka sesji na bieżni przed wyprawą na Wielki Mur Chiński dobrze by mi zrobiło.
Wcześnie rano zeszłyśmy na śniadanie, bo nie można na taką wyprawę wyjść z pustym żołądkiem. Punktualnie o godzinie 7:40 nasz przewodnik Robert odebrał nas z hotelu. I niech Was imię nie zmyli, Robert jest Chińczykiem. Podjechaliśmy do innego hotelu odebrać jeszcze jedną parę Anglików i ruszyliśmy pod Mur. Droga zajęła prawie dwie godziny. Mama przyklejona do okna podziwiała widoki, a ja skorzystałam z okazji i ucięłam sobie jeszcze krótką drzemkę. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, dostaliśmy po trzy butelki wody na osobę, banany i ciasteczka Oreo :) Wszystko poszło do plecaka, bo przecież nikt nie będzie tego za nas nosił. Dodatkowo miałyśmy swój własny zapas wody, zabrany z hotelu, więc pragnienie nam doskwierać nie będzie. Krótkie spojrzenie na mapę całej naszej trasy i wyjaśnienie co i jak. Trzeba było się wysilić, żeby usłyszeć, co nasz przewodnik mówi, bo tuż obok mapy, przy plastikowym stoliku siedziało czterech Chińczyków grających w karty. Każdemu ich ruchowi towarzyszył głośny okrzyk, jakby zaraz miała się rozpętać wielka kłótnia. Ale taka po prostu natura Chińczyków, że ich rozmowy dla obcokrajowców brzmią bardzo głośno, ostro i zadziornie. Wracam jednak do naszej wędrówki. Żeby wędrować po Murze, trzeba najpierw do niego dojść. Podejście 500 m w górę po 1400 stopniach. Wcale nie miałam zamiaru liczyć, wierzę im na słowo.
Ruszamy.
Co kilkanaście, kilkadziesiąt schodów był kawałek płaskiej powierzchni na ewentualne przystanki. Na początku je omijaliśmy, ale już po kilku minutach korzystaliśmy prawie z każdego, żeby złapać oddech. Mama zaprawiona przez wędrówki po polskich górach, na które się wybiera od czasu do czasu, szła przede mną, a ja tylko czułam, jak coraz ciężej mi się oddycha. Ktoś z tyłu powiedział, że już 160 stopni za nami. "Już"?!? Chyba "dopiero"! A gdzie jeszcze pozostałe 1240? Ale idziemy. Wygląda na to, że jestem najmłodsza z grupy, więc nie będę tu obciachu robić z za częstymi przystankami. Chociaż i tak już przepuściłam parę Anglików przed siebie. Idziemy dalej. Idziemy do góry. Po innych też już widać zmęczenie, więc jakoś mi to dodaje otuchy, to nie tylko ja jestem cienki Bolek. Po wszystkich pot ścieka, jak z kranu. Anglik już zdjął koszulkę, a jego partnerka zaróżowiła się jak Prosiaczek z "Kubusia Puchatka", taka już uroda wyspiarzy. Słońce niby schowane gdzieś za chmurami, ale było upalnie i duszno. Do tego schody prowadziły między gęstymi drzewami i krzewami, więc nie czuć było żadnego podmuchu wiatru. Plecak obładowany wodą i prowiantem stawał się coraz cięższy. Zaczęłam pić więcej wody, nie tylko dlatego, że wylewałam hektolitry potu, ale dlatego, żeby odciążyć plecak. Widzę, że reszta grupy już zaczyna robić zdjęcia dookoła, bo widoki były nieziemskie. Ale mój aparat był jeszcze w plecaku, nie na szyi. I nie było siły, która by mnie zmusiła, żeby go teraz wyciągnąć. Mama kilka razy proponowała zamianę plecaków, bo jej był mniejszy, z dwiema butelkami wody, mój z całą resztą, ale odmawiałam. No gdzie jeszcze będę Mamę obciążać. Młodsza jestem, powinnam ja ją do góry ciągnąć, a nie na odwrót. Schody wydawały się nigdy nie kończyć. Przestałam rozmawiać, próbując jakoś ustabilizować oddech, ale nic nie pomagało. Nogi wydawały się coraz słabsze i każdy stopień pokonywany był z coraz większą trudnością. Przy każdym przystanku zaczęły mi się pojawiać mroczki przed oczami. Anglicy byli gdzieś z przodu, ale nie interesowało mnie już, co sobie myślą. Robert przewodnik - zawsze na końcu, cierpliwie czekał, żeby nie zostawić nikogo z tyłu. Mama nawet przestała się odzywać i od czasu do czasu patrzyła na mnie z politowaniem. Wiedziałam, że to oznacza, że chyba nie jest ze mną dobrze. Nie potrafię Wam opisać, co wtedy czułam. Doszłam do takiego momentu, że w myślach byłam wściekła na samą siebie i przeklinałam wybór tej wycieczki. Czułam jak pot ściekający z czoła wyparowywał na moich policzkach, od tego jakie były gorące. Zgodziłam się na zamianę plecaków i nawet zapytałam Roberta, czy miał już jakieś sytuacje awaryjne, kiedy trzeba było kogoś ściągać. Powiedział, że nie, a ja pomyślałam "No to będziesz miał dziś pierwszą". Ale ten próbował mnie podtrzymać na duchu mówiąc, że to tylko to podejście jest takie ciężkie, a po samym murze idzie się już zdecydowanie lepiej. No to skupiłam się tylko na tym, żeby do tego muru dotrzeć, a później zobaczymy. W końcu dotarliśmy do pierwszej wieży warownej. Ciąg powietrza tam na górze był najprzyjemniejszą rzeczą, jaką można było sobie w tym momencie wyobrazić. Najcięższy kawałek za nami. Odpoczynek, ciasteczko, banan i w końcu wyciągnęłam aparat. Siły powoli wracały, myśl o powrocie na dół helikopterem ratowniczym odchodziła w dal. Wniosek: jeśli masz zero doświadczenia w chodzeniu po górach, nie wybieraj wycieczki ze skalą trudności 3 na 5.
(zdjęcia z pierwszego etapu wędrówki dzięki uprzejmości Mamy)
Niegroźnie wyglądające podejście okazało się być dla mnie mordercze. |
Tu jeszcze wyglądam ok. Później zdjęcia już nie były robione ;) |
Mama - dzielna uczestniczka wyprawy. |
Dalsza wędrówka była już czystą przyjemnością. Mur w Simatai jest uważany za jeden z najpiękniejszych i najwierniej odzwierciedlających pierwotny fragment Wielkiego Muru. Odrestaurowany jest tylko w części. Cały czas można jeszcze podziwiać oryginalne ruiny. W zależności od ukształtowania terenu, mur wije się przez głębokie doliny i wzbija się na wierzchołki gór. Klify i urwiska po bokach wzmacniały fortyfikację, dzięki czemu granica Chin z Mongolią, którą kiedyś stanowił mur, była jeszcze silniejsza. W głowie nie chciało mi się pomieścić, jak człowiek mógł zbudować coś tak potężnego i to w takim "niewygodnym" miejscu. Ile pracy, wysiłku, potu i łez... Każda cegła, każdy pal musiały być wniesione na górę. Setki tysięcy osób pracowało przy budowie i Bóg jeden wie, dla ilu z nich było to ostatnie życiowe przedsięwzięcie. Ciała robotników, którzy padli podczas pracy, pochowane są w murze, dlatego jest on też nazywany Największym Cmentarzyskiem Świata. Z kolei później żołnierze, generałowie chodzili po murze w pełnym umundurowaniu i uzbrojeniu, co na pewno też sporo kilogramów ważyło. Ktoś musiał tam dostarczać prowiant, amunicję, itp. Wiele jest więc rzeczy, które można podziwiać na Wielkim Murze Chińskim, nie tylko piękne widoki dookoła. Dziś ludzie z lokalnych wiosek utrzymują się z turystów przybywających, by podziwiać to dzieło człowieka. Codziennie rano wchodzą na mur z napojami, batonami i innymi przekąskami. Żeby mieć bardziej atrakcyjną ofertę, wnoszą ze sobą mini lodówki, czy chłodziarki, dzięki czemu mogą zaoferować spragnionym turystom wodę zimną, jak lód. Mają też pocztówki, magnesy, czapeczki, wachlarze i przeróżne bibeloty. Pytałam, czy codziennie pokonują tą samą trasę, którą wchodziliśmy my. Robert powiedział, że mają swoje własne ścieżki. Krótsze, ale bardziej strome i niebezpieczne.
Pokonaliśmy 5 kilometrów muru, przeszliśmy przez 21 wież warownych. Niektóre z nich były wieżami sygnalizacyjnymi, inne były obronne. Rzeczywiście w porównaniu do trasy, jaką musieliśmy przejść, żeby się tu dostać, wędrówka po murze była przyjemnym spacerem o lekkim wysiłku. Można by nawet iść dłużej, ale trasa naszej wycieczki kończyła się w Jinshanling. Zeszliśmy tu do pobliskiej wioski, gdzie zostaliśmy uraczeniu lokalnym obiadem. Przy okazji ucięliśmy sobie pogawędkę z naszymi współtowarzyszami podróży z Anglii i Robertem, przewodnikiem. Dave i Julia byli wcześniej w Japonii, teraz zwiedzają Chiny, a i to nie jest ich ostatni przystanek. Ona planuje, on płaci. Niezły układ. Po drodze spotkaliśmy też małżeństwo w wieku 60+, które jest w podróży od trzech miesięcy. Zaczynali od kolei transsyberyjskiej, Chiny, Singapur, Malezja, tak sobie podróżują emeryci z Wielkiej Brytanii. A Mur Chiński był dla nich szczególnym wyzwaniem, zwłaszcza dla Pani, która miała lęk wysokości. Schody w dół pokonywała zjeżdżając na pupie, a przez niektóre odcinku muru zasłaniała sobie oczy po bokach (tak, jak czasami się koniom klapki zakłada, żeby nic z boku ich nie rozpraszało). Brawo za odwagę.
Po posiłku i chwili odpoczynku ruszyliśmy (na szczęście już po płaskim terenie) na parking, gdzie czekał na nas busik, który zawiózł nas z powrotem do hotelu. Otrzymałyśmy na pamiątkę Certyfikat zdobycia części muru, pożegnałyśmy się z resztą i udałyśmy na odpoczynek do pokoju. Był plan, żeby wieczorem wyjść na nocny market, gdzie można spróbować pieczonych skorpionów, czy pająków. Oczywiście nie miałyśmy zamiaru tego jeść, chciałyśmy zrobić tylko kilka zdjęć. Zwłaszcza że Robert nam powiedział, że lokalni ludzie wcale tego nie jedzą. To jest wszystko pod turystów. Jednak zmęczenie i głowa pełna wrażeń szybko utuliły nas do snu.
Pokonaliśmy 5 kilometrów muru, przeszliśmy przez 21 wież warownych. Niektóre z nich były wieżami sygnalizacyjnymi, inne były obronne. Rzeczywiście w porównaniu do trasy, jaką musieliśmy przejść, żeby się tu dostać, wędrówka po murze była przyjemnym spacerem o lekkim wysiłku. Można by nawet iść dłużej, ale trasa naszej wycieczki kończyła się w Jinshanling. Zeszliśmy tu do pobliskiej wioski, gdzie zostaliśmy uraczeniu lokalnym obiadem. Przy okazji ucięliśmy sobie pogawędkę z naszymi współtowarzyszami podróży z Anglii i Robertem, przewodnikiem. Dave i Julia byli wcześniej w Japonii, teraz zwiedzają Chiny, a i to nie jest ich ostatni przystanek. Ona planuje, on płaci. Niezły układ. Po drodze spotkaliśmy też małżeństwo w wieku 60+, które jest w podróży od trzech miesięcy. Zaczynali od kolei transsyberyjskiej, Chiny, Singapur, Malezja, tak sobie podróżują emeryci z Wielkiej Brytanii. A Mur Chiński był dla nich szczególnym wyzwaniem, zwłaszcza dla Pani, która miała lęk wysokości. Schody w dół pokonywała zjeżdżając na pupie, a przez niektóre odcinku muru zasłaniała sobie oczy po bokach (tak, jak czasami się koniom klapki zakłada, żeby nic z boku ich nie rozpraszało). Brawo za odwagę.
Zmęczone, ale szczęśliwe :) |
MUR ZDOBYTY!!!! |
Po posiłku i chwili odpoczynku ruszyliśmy (na szczęście już po płaskim terenie) na parking, gdzie czekał na nas busik, który zawiózł nas z powrotem do hotelu. Otrzymałyśmy na pamiątkę Certyfikat zdobycia części muru, pożegnałyśmy się z resztą i udałyśmy na odpoczynek do pokoju. Był plan, żeby wieczorem wyjść na nocny market, gdzie można spróbować pieczonych skorpionów, czy pająków. Oczywiście nie miałyśmy zamiaru tego jeść, chciałyśmy zrobić tylko kilka zdjęć. Zwłaszcza że Robert nam powiedział, że lokalni ludzie wcale tego nie jedzą. To jest wszystko pod turystów. Jednak zmęczenie i głowa pełna wrażeń szybko utuliły nas do snu.
Wyprawa do Pekinu (cz.2) 01.07.2014 |