obraz

obraz

czwartek, 8 stycznia 2015

Powrót do Nepalu

Od początku nowego roku nie odbyłam jeszcze ani jednego lotu z mojego grafiku. Nie oznacza to, że w ogóle nie latam. Mój grafik zmienia się z dnia na dzień. W ostatni dzień grudnia dostałam telefon, że zmieniają mój Bangkok na Londyn 2 stycznia, o ile się zgodzę. Nie robiło mi to żadnej różnicy, byleby 1 stycznia pozostał wolny, bo miałam już plany. W Nowy Rok uraczono mnie telefonem o godzinie 8 rano, oczywiście wyrywając mnie ze snu, z prośbą, czy zgodzę się na lot do Londynu dzisiaj rano, bo potrzebują kogoś na A380. Zasada jest taka, że jeśli to mój dzień wolny, to mogę się nie zgodzić. Ale że ciągle byłam zaspana, zgodziłam się myśląc, że lot jest wieczorem. Dopiero kiedy porządnie otworzyłam oczy i zalogowałam się do systemu, żeby sprawdzić zmiany w grafiku, zobaczyłam, że mam tylko dwie godziny. No nic, rok 2015 zaczynamy od wyzwań. Po powrocie z Londynu i jednym dniu odpoczynku, sytuacja powtórzyła się. Tym razem o 5.30 rano dostaję telefon, gdzie błagalny głos po drugiej stronie słuchawki prosi, żebym zgodziła się lecieć do Paryża, bo brakuje im załogi na A380. Taki urok mojej pracy. Przepadły mi dwa loty do Bangkoku, mam nadzieję, że trzeciego nie ruszą.

Ale teraz czas opowiedzieć o ostatniej podróży zeszłego roku. Nepal.

Do Katmandu wróciłam po prawie trzech latach. Pamiętam swoje pierwsze wizyty w tym mieście. Pierwsze miesiące latania, więc zwiedzałam wszystko jak szalona. Podczas dwóch wypadów zobaczyłam sporo miejsc sugerowanych przez wszystkie przewodniki. Dlatego zastanawiałam się, co ja będę robić tym razem. Czasu na przygotowanie było niewiele, bo zmiana w moim grafiku pojawiła się na dwa dni przed lotem. Zaczęłam więc szukać czegoś w internecie. Wyszukałam godzinny lot nad Himalajami - zwiedzanie z pokładu małej awionetki, która lata wokół Everestu niczym mucha wkoło nosa. Niestety, nie pasowały mi godziny, bo loty odbywają się wyłącznie między godziną 6-8 rano, a ja lądowałam w południe. I może nawet lepiej. Los podjął za mnie decyzję. Nie do końca jestem przekonana co do bezpieczeństwa podczas takiego zwiedzania, a i cena ponad 200$ jest spora, jak na godzinną wycieczkę. Szukałam więc dalej. Nepalskie biura turystyczne oferują przeróżne atrakcyjne wypady dla turystów. Jednak wszystkie wymagają większej dyspozycyjności, niż tylko 24 godziny. Wycieczki trekkingowe trwają od kilku do kilkudziesięciu dni. A biorąc pod uwagę moją pozostawiającą wiele do życzenia kondycją (która dała o sobie znać na Murze Chińskim), to może nawet i lepiej. Znalazłam więc klasztor Buddystów poza miastem, gdzie można uczestniczyć w życiu codziennym mnichów. Ale znowu kursy, czy medytacje, w których można brać udział, trwają kilka dni. Są możliwe wizyty jednodniowe i na przykład rozmowy i dyskusje na temat Buddyzmu, ale z kolei te odbywają się od poniedziałku do piątku, a ja miałam do dyspozycji tylko niedzielę. Postanowiłam się wybrać w miejsca, które odwiedziłam 3 lata temu. Z nowym aparatem i innym spojrzeniem na świat może złapie się coś nowego. Ku mojemu zaskoczeniu, cała załoga sześcioosobowa postanowiła wybrać się razem. Zwykle to bywa zdradliwe, bo gdzie sześć osób, tam siedem pomysłów na to gdzie iść i co zobaczyć w tym samym czasie. Ale tym razem sama nie miałam konkretnego celu, a i grupa okazała się zgrana i pozytywna. 




Wzięliśmy sprawdzone już przeze mnie taksówki hotelowe, które miały nas wozić przez 4 godziny. Zaczęliśmy od Świątyni Małp Swayambhunath. Przy wejściu kasa z biletami: kraje SAARC 50 NRP, pozostałe kraje 200 NRP. (SAARC - Południowo Azjatyckie Stowarzyszenie na rzecz Współpracy Regionalnej; Afganistan, Bangladesz, Bhutan, Indie, Malediwy, Nepal, Pakistan, Sri Lanka). Najpierw bilet kupuje koleżanka z Indii, 50 NRP. Potem podchodzę ja i mówię, że też jestem z Indii, ale nie wiedzieć czemu, nie przeszło. 

Turyści mieszają się tu z ludźmi, którzy przyszli tu oddać się modlitwom. Dźwięki z płyty z muzyką do medytacji mieszają się ze śpiewami grupy ludzi spacerującej dookoła świątyni. Kolorowe flagi z modlitwami porozwieszane pomiędzy drzewami, nadają temu miejscu uroku, a góry w tle tylko dopełniają obrazu. Jeśli macie listę dalekich miejsc do zobaczenia, to Nepal zdecydowanie powinien się na niej znaleźć. 















Spacerowaliśmy pomiędzy kramikami, a tysiące par oczu przeróżnych masek, figurek i przeganiaczy złych duchów wodziły za nami wzrokiem. Z kolei właściciele kramików zachęcali nie tyle do kupna, co do targowania się, zaczynając oczywiście od wygórowanych cen. Między nogami leniwie przechadzały się wychudzone psy, a na każdym kroku można było spotkać wszędobylskie małpy. Nie robią one na mnie już takiego wrażenia, jak kiedyś. Poza tym te nepalskie wyglądają jakoś tak mniej przyjaźnie, niż na przykład te przy Jaskiniach Batu w Malezji. Czerwone pyski (i nie tylko pyski), niekończące się zaczepki, na szczęście tylko pomiędzy osobnikami tego samego gatunku. Od czasu do czasu któraś małpa się na przechodzącego psa zdenerwowała, ale obeszło się bez większych awantur. A temu wszystkiemu przyglądają się oczy Buddy wymalowane na czterech stronach stupy.











Wszyscy zrobiliśmy się bardzo głodni, więc postanowiliśmy udać się do centrum miasta, Durbar Square. Plan był taki, że najpierw coś zjemy, a później zaczniemy zwiedzać świątynie dookoła. Znaleźliśmy wąskie drzwi, na których widniał obiecujący napis "Restauracja na dachu, z widokiem na miasto". W krajach takich jak Nepal, czy Indie standardy są zupełnie inne, więc wszyscy byliśmy ciekawi, jak to będzie wyglądało. Wspięliśmy się po schodach, po drodze mijając sklepiki z dywanami, paszminowymi szalami i kaszmirowymi swetrami, od których roi się w Nepalu. Na kolejnym piętrze znajdowała się kuchnia restauracji. Na jeszcze wyższym - sala ze stolikami, a jeszcze jedno piętro wyżej - obiecany taras. Rzeczywiście widok na miasto i wszystkie świątynie dookoła był ciekawy. Ulice ciągle jeszcze były zapełnione tłumami ludzi. Jednak słońce schodziło coraz niżej i robiło się coraz chłodniej. Zeszliśmy więc piętro niżej, żeby zjeść w ciepłym pomieszczeniu. Po obiedzie zrobiliśmy tylko krótki spacer po okolicy, bo zrobiło się już zupełnie ciemno.











W drodze powrotnej, dzięki uprzejmości załogi z kokpitu, nie musiałam wciskać telefonu w małe okienko na drzwiach, żeby zrobić kilka zdjęć. Miło było wrócić do Katmandu po tak długim czasie. Świat jednak się nie zmienia tak szybko, przynajmniej w niektórych zakątkach na ziemi. I całe szczęście.






Album ze zdjęciami z Katmandu
Katmandu, Nepal 28-29.12.2014

4 komentarze:

  1. Jak zwykle bardzo interesujący post. Praca stewardessy... nie jest ani lekka, ani łatwa ale dzięki powołaniu, dla niej samej może być przyjemna. Jesteś -tak mi się wydaje tego najlepszym przykładem. Fajnie, że nie odsypiasz każdego lotu tylko zwiedzasz i robisz zdjęcia bo dzięki temu możemy poznać piękne zakamarki świata. Dziękujemy Ci za to i prosimy o jeszcze - czytelnicy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, zgadzam się w stu procentach z tym, co pisze Anonimowy (g.20:34). Dziękujemy Ci, Martyno, za podróze z Tobą i dzięki Tobie...:*

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja również regularnie i z wielką przyjemnością czytam Twojego bloga. Sprawdzam co kilka dni czy jest nowy post i czekam cierpliwie. Mam nadzieję, że w tym roku wpisów nie będzie mniej:)
    Katmandu na Twoich zdjęciach ma niesamowity klimat, a może to zasługa dobrych zdjęć ;)
    Zaintrygowały mnie wspomniane kaszmirowe swetry. Pewnie nakupiłabym pełną walizkę, a im bardziej kolorowe tym lepiej na naszą zimową szarugę. Wszystkiego dobrego w 2015 roku:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki Tobie oglądamy ciekawy i piękny kawałek świata, czekam niecierpliwie na kolejne posty, pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń