W Zimbabwe wiele zależy od sezonu. Na przykład wodospad może prezentować się dostojnie i potężnie, z hektolitrami przelewającej się wody na sekundę, albo może spływać cienkimi strużkam w kilku miejscach. Zwierzęta mogą chować się przed słońcem i ludzkim okiem, a mogą wędrować stadami, jeśli przypadnie okres migracyjny. Również i wodne sporty ekstremalne uzależnione są od sezonu, a zwłaszcza rafting - spływ pontonowy. Potężny wodospad oznacza też potężną rzekę.
Kiedy przeglądałam ofertę Shearwaters, grupy organizującej różne aktywności w Zimbabwe, od niechcenia zapytałam"
- Spływów pewnie nie organizujecie, bo to nie sezon?
- Właściwie to zaczęliśmy dwa dni temu, ale robimy tylko połowę trasy. - No i super. Połowa, jak na pierwszy raz, w zupełności mi wystarczy. Doradzono mi, żeby zapisać się w ostatni dzień mojego pobytu. Później okazało się dlaczego.
Dzień był piękny. Wcześnie rano lekkie śniadanie i jedziemy. Pozbieraliśmy ludzi z okolicy, zapakowali nas do samochodów i w drogę. Wygodnie to to nie było. Tył - a właściwie "góra", bo siedzenia były zamontowane na pace pick upa - był już pełny, więc posadzili mnie koło kierowcy. Byłoby ok, gdyby obok nie wpakował się jeszcze jeden przewodnik. Siedziałam w połowie na siedzeniu, a w połowie na skrzyni biegów. Droga najpierw asfaltowa, więc było ok. Poźniej zjechaliśmy w boczną, piaszczystą drogę, to też jeszcze było do przejścia. Ale kiedy po raz kolejny odbiliśmy w bok w jakieś chęchy, to już za przyjemnie nie było, zwłaszcza z tą skrzynią biegów pod nogą. Kapitan Frank, jak się przedstawił, próbował umilić czas rozmową, ale na tym etapie tak trzęsło, że ciężko było nawet rozmawiać. Zatrzymaliśmy się przed bramą, gdzie rozłożone były wiosła, kamizelki ratunkowe, pianki i kaski. Mała prezentacja jak dobrze zacząć kamizelkę, przy której Frank poprosił mnie o pomoc - on mówił a ja prezentowałam jak zapinać. A że humor mi od rana dopisywał, dołożyłam do tego uśmiech numer 5 i w trochę przerysowany sposób zaczęłam prezentować, jak zapina się kamizelkę. Wywołało to uśmiech na twarzach uczestników, więc cel osiągnięty. Dobry humor zaczął udzielać się innym, lody przełamane. Ktoś z tłumu nawet powiedział "Mogłabyś być stewardessą". No i proszę jak trafione. Frank powiedział, żeby każdy zabrał swój rozmiar pianki, kasku i kamizelkę ale przebierać się będziemy na miejscu. Ale ktoś z grupy Czechów nie do końca zrozumiał i dwie osoby zaczęły się ubierać od razu. No a skoro te się przybierają, to reszta też zaczęła. Skądś to znam. Po wylądowaniu, kiedy samolot jeszcze dojeżdża do terminalu, a my wygłaszamy komunikat żeby siedzieć, aż się nie zatrzymamy, wystarczy że jedna osoba wstanie i sięgnie po torbę, to reszta też zaczyna. Na zasadzie "inni wstają, to znaczy że można".
I tak z większością osób popieranych w kamizelki, wcisnęliśmy się do tego samego samochodu, żeby przejechać jeszcze około 10 min. Na miejscu poradzili wyciągnąć wszystko z kieszeni, chyba że ktoś planował zostawić swój telefon, czy klucze na dnie Zambezi. Później streszczono nam zasady bezpieczeństwa i to, jak zachować się w przypadku wywrotki. Bardzo praktyczne informacje, jak się później okazało. Oczywiście trzeba było też podpisać dokument, że jest się świadomym niebezpieczeństwa o że organizator nie ponosi odpowiedzialności za ewentualne wypadki. Podzieliliśmy się na grupy po 8 osób, bo tyle wchodzi do pontonu. Wiosła w rękę i schodzimy. To chyba była najbardziej męcząca część dnia. 750 m w dół, w piance ogrzewającej, kamizelce, kasku i z wiosłem w ręku, gdzie schodami były skały i konary drzew. Jeden uczestnik nie wytrzymał i pod koniec z trasy schodził, a właściwie zjeżdżał siedząc.
Pierwsze chwile w pontonie i szybki kurs, jak skręcać, kiedy się chować przed falami itp. Miał być też skok do wody, żeby się oswoić z temperaturą, ale że byliśmy jeszcze na płytkiej wodzie, to mieliśmy wskoczyć później. Jakoś tak wyszło, że później nie było już czasu, więc jako jedyna grupa (było pięć pontonów) nie wskoczyliśmy. Trochę mi było szkoda. Oprócz pontonów było z nami kilku ratowników w kajakach, z kamerami na kaskach. Ale od razu mieliśmy powiedziane, że w razie wywrotki, mamy najpierw ratować się sami i próbować dopłynąć do pontonu. Kajaki są tylko do sytuacji ekstremalnych, kiedy ktoś wyląduje nieprzytomny w wodzie. Kiedy się na nich patrzyło, to utrzymanie na rwącej rzece w takim wąskim, jednoosobowym kajaku wydawało się takie proste.
Nie wiedziałam, co mnie czeka. Byłam co prawda kiedyś na spływie, ale kajakowym, na spokojnych polskich wodach, gdzie głównym wysiłkiem było wiosłowanie do przodu. A najbardziej ekstremalną sytuacją był moment, kiedy kajak mojego brata stanął w poprzek wąskiej rzeki, mój zaczął ustawiać się obok niego, więc brat odepchnął się wiosłem od mojego kajaku, ratując siebie i dobytek w łodzi. A ja skąpałam się w wodzie. Tym razem miało być bardziej ekstremalnie. Brytyjski Związek Canoe zakwalifikował spływ rzeką Zambezi do skali trudności 5 w sześciostopniowej skali.
Do przepłynięcia mieliśmy kilka kotłów. To taka moja nazwa robocza. Profesjonalnie to się nazywa próg albo bystrze - miejsce na rzece, gdzie przepływ wody zdecydowanie przyspiesza. Może być to spowodowane zwężeniem koryta rzeki, podwodnymi przeszkodami, zmianą nurtu, itp. To definicja z Wikipedii, a ja od siebie dodam, że czasami falę uderzają w siebie z dwóch przeciwnych kierunków, tworząc istne kotły. Stąd moja nazwa robocza. Prawie każdy kocioł otrzymał nazwę, która wiele o samym miejscu mówi, np. "Pralka", "Podwójne Kłopoty", "Schody do Nieba", czy "Terminator". Zaczęliśmy od "Pralki". Płyniemy, wiosła w rękę. Osoby z przodu pontonu wołają rytmiczne „ho, ho”, żeby nadać tempo. Jako nowicjuszka nie chciałam wypaść kiepsko, więc starałam się wiosłować zgodnie z rymem. Skupiałam się na wiosłowaniu, aż nie zauważyłam, kiedy podpłynęliśmy do pierwszego kotła. I zaczęło bujać. Chociaż bujać, to złe słowo. Jedna fala zaczęła podbijać przód pontonu do góry, a inne uderzały z boku. Ponton obracał się raz w jedną, raz w drugą stronę. A nasz sternik - Kapitan Frank tylko wykrzykiwał komendy, jak wiosłować, a to w prawo, a to w lewo. Tak podobno najlepiej pokonać Pralkę - trzeba żwawo wiosłować. Wszyscy balansowali ciałem, żeby nie wypaść, jednocześnie nie przestając wiosłować. Wystarczyła minuta, żeby orzeźwiająca woda przemoczyła wszystkich do suchej nitki. Strach mieszał się z ekscytacją, produkując wysoki poziom adrenaliny. Serce pompowało krew w takim tempie, że dobrze, że nikt mi wtedy pulsu nie sprawdzał, bo by mnie od razu na pogotowie zabrali. Co chwile musiałam się sprowadzać na ziemię: przecież muszę się skupić, przecież mam tu pracę do wykonania, bo wiosło samo się nie ruszy. Przecież płyniemy!
Chwilę później byliśmy już na spokojnej wodzie. I wiosła do góry i radosne okrzyki na cześć pierwszej pokonanej przeszkody. Chwila na wymianę wrażeń i uśmiechów. Skoro nawet starzy, spływowi wyjadacze byli zadowoleni, to musiało być super. Ja póki co nie miałam porównania, więc mi tak, czy siak pasowało.
Kolejne kotły, "Terminator I i II" nie były tak straszne, jak by się można było tego spodziewać po nazwie. A może po prostu to "Pralka" tak nas wywirowała, że kolejne się wydawały spokojniejsze. Nie znaczy to w cale, że były łatwe do przejścia. Podrzucało nas w górę i w dół. Dziwiło mnie, gdzie podziewa się ta cała woda, która wiadrami wlewa się nam do pontonu, przy uderzeniu każdej fali.
Kocioł "Podwójne Kłopoty" (inna nazwa "Dzień Sądu") był niespodzianką, bo kiedy wydawało się, że najgorsze mamy już za sobą, natrafiliśmy na kolejny uskok i chluśnięcia fal ze wszystkich stron. "Zapomnienie" - kocioł nr 18. Składa się z trzech części i to tu podobno zdarza się najwięcej wywrotek. Pierwsza część poszła jak z płatka. Obróciło nas co prawda o 180 stopni i część pokonaliśmy płynąc tyłem, ale ładnie z tego wybrnęliśmy. Kolejna fala płynęła pod prąd, wbrew prawom fizyki, jak dla mnie. Dużo zależy od tego, jak akurat fala uderzy. Trzy pontony mogą przepłynąć przez jedno miejsce, lekko się przy tym bujając, a czwarty… no właśnie. Widzieliśmy tę falę z daleka. W jednym miejscu co jakiś czas podbijała mocno do góry. Pokonaliśmy najpierw kilka fal, wiosłując zgodnie z komendami sternika. Płyniemy dalej, nagle fala podbija nas z przodu i spod prawej burty w tym samym czasie, podnosząc prawą stronę do góry i przechylając ponton. Lewa strona tak się zanurzyła, że siedziałam po pas w wodzie. Załoga z prawej strony przegrała z siłą grawitacji i poleciała w dół, prosto na nas siedzących po lewej. Jedna osoba zdołała się tylko utrzymać. Ponton opadł z powrotem, wylewając litry nabranej wody - razem z załogą. Zostałam po prostu wymyta. Znalazłam się pod wodą, ale kamizelka szybko wypchnęła mnie na powierzchnię. Kurczowo trzymałam swoje wiosło, bo pamiętałam, jak na początku mówili, żeby go nie zgubić. Załogę porwał nurt, a kolejna fala postawiła nasz ponton dęba. Zaraz po wynurzeniu rozejrzałam się dookoła, żeby sprawdzić, czy to tylko ja wylądowałam za burtą, ale zobaczyłam wokół siebie żółte i niebieskie kaski swojej drużyny. Pierwsza reakcja to był śmiech. Zaliczyliśmy wywrotkę! Będzie co opowiadać! Roześmiani rozglądaliśmy się, gdzie kogo niesie. Ja trzymałam się w miarę blisko dziewczyny o imieniu Sam i chłopaka, którego imienia nie pamiętam, ale który ciągle na pontonie gubił rytm i stukał o moje wiosło, siedząc przede mną. Ten sam zresztą, który trasę w dół kanionu pokonywał na tyłku. Nasz ponton z Kapitanem Frankiem i jedną dziewczyną był dość daleko, na spokojniejszej już wodzie. Nurt nas szybko znosił, a my unosiliśmy się na wodzie, jak takie dryfujące korki. Ha, ha, hi, hi i opowiadanie, jak to się stało, że skończyliśmy w wodzie. Nagle dostrzegłam w oddali inny ponton, przycumowany na boku, a na nim ich sternik opierający się o burtę. Właściwie to wyglądał, jakby miał zaraz wyskoczyć z pontonu. Z daleka było widać jego ciemnoskórą twarz i białe zęby. Wychylał się tyle, ile było to możliwe, ręką wskazywał prawą stronę i z przerażeniem w oczach krzyczał, ile sił: „SWIM! SWIIIIIIIMMMMM!!!!!”. Obejrzałam się za siebie, w kierunku, w którym wskazywał i dopiero zauważyłam, jak szybko zbliżamy się do kolejnego kotła. Z poziomu zanurzenia po szyję w wodzie wyglądało to bardziej przerażająco, niż z pontonu. No to ja zwrot w prawo i płynę do pontonu. Tak mi się przynajmniej wydawało. Ale przy tak mocno wyporowej kamizelce ratunkowej i tak silnym nurcie, wszelkie próby poruszania się do przodu kończyły się co najwyżej na staniu w miejscu. Próbowałam dobrych kilka minut, cały czas trzymając wiosło w ręku. Ale kiedy zdałam sobie sprawę, że nic z tego, momentalnie przypomniałam sobie wszystko, o czym nam mówili przed rozpoczęciem spływu. W takiej sytuacji należało położyć się na plecach, nogami w dół nurtu rzeki, żeby w razie czego odepchnąć się od skał, czy krokodyli (daję słowo, tak nam mówili sternicy). Nie panikować i przeczekać, aż prąd zniesie na spokojniejszą wodę. No to się kładziemy. Ja i obok Sam. Kolega dryfował już gdzieś dalej. Przed nami ogromna, spieniona fala. Zdążyłam nabrać powietrza i buch! Fala nakryła nas od góry, wpychając głęboko pod wodę. Pomyślałam sobie wtedy „O kurde, to już zaczyna robić się poważne”. Ale nie szarpałam się w wodzie, bo wiem, że przez to tylko stracę oddech, a kamizelka i tak mnie wypchnie do góry. Już jestem prawie na powierzchni, już widzę prześwitujący błękit nieba, wynurzam się i łapczywie nabieram powietrza. A tu BUCH! Kolejna fala z góry i znowu pod wodą, tym razem dużo głębiej, bo dostałam kopniaka od Sam w głowę, więc musiałam być ze dwa metry pod wodą. „Ja pierdzielę, zginę tutaj” I nawet zaczęłam się bać. Zaczęłam płynąć ku powierzchni i poczułam, jak Sam mnie próbuje wyciągnąć za kamizelkę, ale tylko mnie to zdezorientowało i napiłam się trochę wody. Wynurzam się na powierzchnie i myślę, że trzeciej fali nie przeżyję. Na szczęście było już po wszystkim. Zaczęła się spokojniejsza woda, więc odkasłałam to, co wypite i kiedy już wyszłam z szoku, zaczęłam płynąć ku pontonowi, który teraz już płynął w naszą stronę. Wciągnęli mnie na ponton. W końcu mogłam rozluźnić dłoń, która przez tę całą dramatyczną sytuację trzymała wiosło…
Jak już zebraliśmy całą załogę (niektórzy zostali zgarnięci przez inne pontony, które były bliżej), zaczęliśmy podekscytowani wymieniać się opowieściami. Momenty grozy już minęły, więc teraz zaczęliśmy się cieszyć, żer to nasz ponton się wywrócił. Będzie co opowiadać! No i z ośmiu straciliśmy tylko jedno wiosło. I to nie moje!
Niedługo później dobiliśmy do brzegu, gdzie trzeba było już wysiadać. Szkoda, bo chętnie bym się dała jeszcze kilku falom ponieść. Na brzegu czekało kilku lokalnych młodzieńców. Frank powiedział, że to oni pomagają wnieść cały sprzęt na górę, mam na myśli pontony i kajaki. Dodał też, że napiwek dzielą równo między wszystkich, więc żeby mieć to na uwadze.
Zaczęła się wspinaczka. Podejście było trudne. Organizm był już zmęczony, do tego poziom adrenaliny też zaczął opadać, a wtedy ciało się relaksuje (przynajmniej moje). Skały i korzenie tworzyły dość strome stopnie, dlatego kolana i uda szybko dostały w kość. Jeden pan (na oko 60+) nie dał rady sam, więc nosze poszły w ruch. Dodatkowy powód, żeby sypnąć napiwek tym chudym, ale wysportowanym młodzieńcom. Dziś rzeczywiście się napracowali. Na górze czekał nas poczęstunek i wspaniałe widoki. Było nawet zimne piwo! W takim miejscu i po takim wysiłku smakowało wyśmienicie. Oczywiście opowieściom o wywrotce nie było końca. Wszyscy byliśmy ciekawi, co złapały kamery kajakarzy. Zapytałam Kapitana Franka o dokładne miejsce naszej wywrotki. Wskazał kocioł nr 19 o nazwie „The Last Straw” (tłum "Kropla przepełniająca czarę") i powiedział: - Na tym się skąpaliście, - po czym wskazał na nr 20 - a ten przepłynęliście wpław…
Film i zdjęcia wyświetlane były wieczorem w kafejce Shearwater Cafe. Ale że był bardzo długi, bo pokazywał wszystkie pięć pontonów po kolei, to skleciłam swój trochę krótszy. Wywrotka została cała udokumentowana, niestety dalsze zmagania w wodzie już nie. Nic nie szkodzi. We wspomnieniach pozostaje wystarczająco dokładny obraz. Następnego dnia już wiedziałam, dlaczego polecano mi zostawić spływ na ostatni dzień pobytu. Każdy jeden mięsień, od stopy aż po uda (a nawet i wyżej) bolał niemiłosiernie. Nie od spływu, ale od zejścia i wejścia na klif. Szkoda mi było wyjeżdżać, bo Zimbabwe ma jeszcze tyle do zaoferowania, ale i tak byłam zadowolona, że udało mi się tyle zorganizować i osiągnąć. I oczywiście zaczęłam szukać, gdzie jeszcze na świecie można brać udział w takich ekstremalnych spływach. I tak oto mam cel następnej, dłuższej podróży. Urlop w styczniu już zaklepany. Nowa Zelandio - nadchodzę!
Pani Martyna już chyba o nas czytelnikach zapomniała bo coraz rzadziej pojawiają się posty :(
OdpowiedzUsuńBuuu 😎 za mało bloga ostatnio. Smutno troche ;) chyba już 4 lata jestem z Toba od czasu gdy onet opublikował twój jakiś post, chyba o pracy stewardesy.
OdpowiedzUsuńNapisz cos , co nowego. ;)
Poznać osobiście autorkę takiego pióra było dla mnie czystą przyjemnością. Pozdrawiam serdecznie, czekam na nowe wieści i dziękuję za miłe spotkanie.
OdpowiedzUsuńDarek
No taki rafting to ja rozumiem :D Widać tu sporo adrenaliny. W Polsce http://www.rzekami.pl też można znaleźć fajne miejsca na organizacje spływu.
OdpowiedzUsuńWygląda to genialnie. Warto zdedycowanie spróbować, a także może i jakiegoś spokojnego pływania po rzece czy też jeziorze.
OdpowiedzUsuńKiedyś miałem możliwość popłynąć rzeką Zambezi - widoki na pewno zapamiętam do końca życia
OdpowiedzUsuńSuper przygoda, pozazdrościć
OdpowiedzUsuń