obraz

obraz

sobota, 2 maja 2020

Na drugą stronę świata

Mam sporo wyjazdów do opisania. TA wyprawa miała być na później. TA wyprawa nie może być opisana w tylko jednej notatce. TA wyprawa musi być okraszona mnóstwem zdjęć. I to TA wyprawa rozgrzewa moje serce najbardziej, bo tyle piękna natury na raz, to nigdy nie widziałam. I to właśnie TĘ wyprawę spróbuję opisać. Spróbuję, bo nie wiem, czy będzie możliwe ubrać to wszystko w słowa. No to jedziemy.

Są takie miejsca na świecie, że wyjeżdżając z nich mówi się "jeszcze tu wrócę" i naprawdę ma się to na myśli. Nowa Zelandia była (i jest) dla mnie właśnie takim miejscem. Od kiedy stamtąd wyjechałam w styczniu 2018 roku, już planowałam, kiedy by tam wrócić. Wycieczka do Nowej Zelandii do tanich nie należy, ale są sposoby na zobaczenie tego pięknego kraju. Gdyby ktoś mi podsunął ten pomysł dziesięć lat temu, to pewnie bym skorzystała. Sporo osób wyjeżdża tam na kilkumiesięczną wizę pracowniczą. Pracują w hotelach, restauracjach, sklepach, punktach turystycznych i co miesiąc lub dwa zmieniają miasto pobytu. Pracując - zarabiają na pobyt i na zwiedzanie kraju. No genialny pomysł!

Kiedyś na pytanie "Które miejsce na świecie jest moje ulubione" odpowiadałam Seszele. Bo plaża, natura, relaks, wszyscy wyluzowani, nikt się nie spieszy, itp. Teraz śmiało mogę powiedzieć, że jest to Nowa Zelandia. Jest piękna i naturalna i kiedy już wydaje się, że nie można więcej piać z zachwytu, zza zakrętu wyłania się kolejna góra, turkusowe jezioro albo jakiś klif, czy urwisko.

Tym razem na celowniku była Wyspa Południowa. Zaczynam zawsze od zrobienia listy miejsc, które bym chciała zobaczyć. Potem zaznaczam je na mapie. Okazało się, że wszystkie są dosyć daleko od siebie. No to nie pozostawało mi nic innego, jak road trip! A jak już taka podróż, to musi być ktoś u boku. W Nowej Zelandii jeździ się po drugiej stronie drogi, więc musi mi ktoś podpowiadać "lewa, lewa, lewa" przy skręcie. Do tego trzeba mieć z kim porozmawiać podczas drogi. No i padło znów na Mamę, bo miała i czas, i chęci.

Planowana trasa

Plan był ambitny. Objazdówka, 2000 km samochodem, po drugiej stronie jezdni, 6 miast, lodowiec, fiordy i chodzenie po górach. Jazdę po lewej stronie ćwiczyłam już na Zanzibarze. Ale tam ani porządnej drogi, ani pobocza, ludzie chodzili prawie zahaczając o boczne lusterka, patrole policji szukały powodów, żeby wymusić łapówkę, a do tego wszystkiego auto dostałam prawie z pustym bakiem. Ale poszło nawet całkiem ok. Tylko raz na rondzie pojechałam pod prąd, ale że było pusto, nikomu się krzywda nie stała. W Nowej Zelandii pełna kultura na drodze. Jak jest ograniczenie do 100 km/h, to wszyscy (prawie, bo wyjątki zawsze się znajdą) jeżdżą 100 km/h. Jak w mieście jest 50, to wszyscy zwalniają do 50. Mało tego, wszyscy grzecznie zwalniali do 30 km/h przy każdych robotach drogowych, a było ich sporo na trasach. Nikt nie trąbi i nie mruga długimi na turystów w wynajętych samochodach, kiedy jadą wolniej po krętych drogach pod górę. Poza tym, co parę kilometrów na trasach były długie zatoczki albo specjalne pasy dla jadących wolniej, a znaki drogowe informowały, żeby przepuścić sznurek aut za tobą. Przy dobrych drogach, kulturze kierowców i automatycznej skrzyni biegów jazda po lewej nie stanowiła problemu. Tylko te wycieraczki... Bardzo często przy skręcie, kiedy myślami byłam skupiona na tym, żeby zająć odpowiedni pas, moja lewa dłoń automatycznie włączała migacz. To znaczy to, co migaczem być powinno w autach z kierownicą po lewej stronie. Tymczasem tutaj to były wycieraczki, więc część moich skrętów była sygnalizowana właśnie przecieraniem szyby. Ciekawe, czy lokalni kierowcy jadący za mną mieli ubaw. To był taki jeden drobiazg, ale ogólnie myślę, że z jazdą dałam sobie nieźle radę.


Im bliżej wyjazdu, tym bardziej człowiek podekscytowany, wiadomo. Ja zawsze jestem sfiksowana na pogodzie. No i chyba przez to ciągłe sprawdzanie sobie wykrakałam. W styczniu nad Południową Wyspą przechodziły takie ulewy, że doszło do powodzi. Wiele miejsc, zwłaszcza na zachodnim wybrzeżu (którędy przebiegała nasza trasa) było podtopionych, jazda była utrudniona, bo naprawy były w toku. Ale najgorsza wiadomość przyszła na końcu - jedyna droga do fiordów Milford Sound została zamknięta, a ludzi, którzy tam utknęli, ewakuowano helikopterami. Kawałek drogi po prostu zmyło. Nie uszkodziło, ale zmiotło z powierzchni ziemi. Takie moje szczęście, że tuż przed moją wielką wyprawą w Nowej Zelandii anomalia pogodowa! Przez jeden dzień spadło tam tyle deszczu, co przez cały rok w Auckland (miasto na Wyspie Północnej). Milford Sound to był główny punkt wycieczki, gwóźdź programu, Powód wyjazdu przez duże "P".. O zgrozo.. Codziennie śledziłam wiadomości na temat stanu dróg. Zaczęłam obserwować stronę Ministerstwa Dróg i Transportu NZ na Facebooku. Naprawa była bardzo utrudniona, bo deszcz nie odpuszczał. W dzień wylotu (16 lutego) już wiedziałam, że ten punkt wypadł nam z trasy, bo droga miała być zamknięta conajmniej do 22 lutego. Trudno, trzeba było się z tym pogodzić i skupić na reszcie wycieczki. 

Zdjęcie: NZTA

Zdjęcie: Stringer/AFP

Lot trwał 16 godzin i 10 minut. Byłam dumna z mamy, że tak dzielnie zniosła podróż. Mówiła, że wcale nie było czuć tych 16 godzin. Ale nie każdemu poszłoby tak gładko. Do tego trzeba być pozytywną osobą, doceniającą to, co się w życiu zdarza.

Doleciałyśmy najpierw z Kataru do Auckland na Północnej Wyspie. Tam miałyśmy ponad 4 godziny do krajowego lotu do Christchurch. Czekając w terminalu na lot, obserwowałyśmy sobie ludzi, wyszukując Maorysów - rdzennych mieszkańców Nowej Zelandii. Pomimo tego, że po kolonizacji brytyjskiej przyjeli europejską kulturę i styl życia, to do dziś starają się kultywować i pielęgnować swoje tradycje i zachowanie odrębności kulturowej. W pewnym momencie pomiędzy stolikami z turystami zajadającymi bajgle, przespacerowała się leciwa, na oko 70-letnia Maoryska o białych włosach, ubrana w długą, zwiewną, zieloną sukienkę i z wytatuowaną.. brodą. Tatuaż to bardzo ważna część kultury maoryskiej. Był świadectwem tożsamości, opowiadał historię tego, który go nosił. Kiedyś tatuowano głównie twarze, bo to ta część ciała była uważana przez Maorysów za najświętszą. U kobiet tatuowano brody. Świadczyło to o wytrzymałości i odporności kobiety na ból, bo oryginalne tatuaże robione były specjalnym dłutkiem z kości albatrosa albo zębów rekina. Głupio mi było wyciągnąć telefon i zrobić tej kobiecie zdjęcie. Dlatego tylko obserwowałyśmy ją z podziwem, a ona tylko zerknęła na menu w jednej z kawiarni, po czym sobie poszła, nie zwracając na nikogo uwagi. A wiele par oczu było w nią wpatrzonych. 

Lot z Auckland do Christchurch przeleciał szybko. My oczywiście przyklejone do okna, żeby tę zieloność słynną na cały świat z góry zobaczyć. Ku mojemu zaskoczeniu, sporo było żółtych plam, wskazujących raczej na suszę. To gdzie ta powódź, która mi już część planów pokrzyżowała? To będzie zielono i soczyście, czy żółto i sucho? 




Z lotniska poszło sprawnie, odebrał nas bus firmy wynajmującej samochody. Ostatnie formalności, umowa i kluczyki do naszej białej strzały - Toyoty Yaris. Pojechałyśmy prosto do motelu. Trzeba było odpocząć po podróży. Było koło południa. Plan był taki, żeby nie kłaść się spać od razu, tylko przeczekać do wieczora i przespać całą noc. W ten sposób organizm szybciej przestawi się na tutejszy czas, który od polskiego różnił się dokładnie o 12 godzin, a od katarskiego o 10. Pokój był gotowy już o dwunastej, chociaż w rezerwacji było zaznaczone, że będzie po godz. 14 (co nie umknęło podczas wystawiania oceny motelu). Po prysznicu padłyśmy, jak betki. I nici z planu aklimatyzacji. Obudziłyśmy się późnym wieczorem, więc odwiedziłyśmy tylko supermarket, zrobiłyśmy zapasy na drogę i ponownie położyłyśmy się spać. Rano czekała nas pierwsza podróż, 435 km. Cel: miasteczko Franz Josef Glacier.


311 Motel Riccarton

Wstałyśmy wypoczęte, robimy kanapki na drogę, herbata do termosu i w drogę. Szybko się okazało, że jazda po lewej stronie nie stanowi żadnego problemu. Pogoda była nawet ładna, chociaż tam, gdzie jechałyśmy, miał padać deszcz. A od pogody zależało, czy uda nam się wejść na lodowiec Franz Josef. Tak. Na lodowiec. Dostaje się raki na buty, kombinezon i helikopterem dociera się na lodowiec. Tam przez dwie godziny podziwia się ukształtowanie lodowcowe terenu. Taka przyjemność do tanich nie należy, ale raczej już bliżej lodowców w życiu nie będę, więc nie można nie skorzystać. A kto wie, może za 10 lat nie będzie już nawet na co wchodzić. No, ale najpierw trasa. W wielu miejscach było widać roboty na drogach albo już tylko pachołki i znaki ograniczające prędkość – pozostałości po naprawach. Inna ciekawostka, to mosty jednokierunkowe, czyli te, na których jest tylko jeden pas ruchu. Po obu stronach mostu są znaki informujące, która strona ma pierwszeństwo, a która czeka aż będzie wolne. W Polsce też takie mosty się zdarzają, ale raczej rzadko. Tu natomiast zdecydowana większość mostów jest jednokierunkowa, a rzadkością są te normalne. Jeden z takich mostów, nad rzeką Haast, był długi na 737m. Po drodze miał dwie zatoczki, na wypadek, gdyby dwóch upartych kierowców ruszyło jednocześnie z obu stron. Wtedy wyminąć można się tylko na takiej zatoczce. Ciekawe, jak to wygląda, kiedy jest mgła...





Jeden z jednokierunkowych mostów

Pierwszy przystanek, który był dłuższy niż tylko na rozprostowanie nóg, zrobiłyśmy w Arthur's Pass. Było tam wiele szlaków, krótkich i długich, ale my wybrałyśmy jeden krótki na rozgrzewkę - do wodospadu Devil's Punchbowl. Pogoda jeszcze dopisywała. Spacer był co prawda pod górę, sporo było schodów, ale to było nic, w porównaniu z tym, co czekało nas w nadchodzących dniach.  Poza tym było to nasze pierwsze wyjście, dookoła bujny las bukowy, uśmiechy nie schodziły nam z twarzy, a do tego sam wodospad robił duże wrażenie. Na końcu szlaku była drewniana platforma, z której można było podziwiać ten cud natury. Krótko po nas weszła para z bobasem, który nie miał więcej niż pół roku. Tata niósł go na nosidełku z przodu. Zawsze podziwiałam tych zapaleńców, którzy wchodzą na szlaki z takimi maluchami. Mnie czasami ciężko wejść samej, a co dopiero z takim delikatnym i kruchym "obciążeniem".

Samoobsługowa "stacja" benzynowa z jednym dystrybutorem paliwa.





Devil's Punchbowl Waterfall


Droga była przepiękna. Jechałyśmy przesmykiem pomiędzy górami, od tego zresztą pochodzi nazwa Arthur's Pass. Dojechałyśmy do wiaduktu Otira, który wybudowano w 1999 z kilku powodów. Głównie po to, by odsunąć drogę od zboczy gór. Zbyt często osuwająca się ziemia powodowała zagrożenie dla kierowców. Do tego rzeka Otira też nie ułatwiała sprawy przy obfitych deszczach. Wiadukt ma 440 metru długości i prezentuje się pięknie w otaczającym go krajobrazie. Powstał nawet specjalny parking z puntem widokowym, umożliwiającym podziwianie tego miejsca. A na drodze dojazdowej do parkingu straszył wrak minivana. Nie wyglądał zbyt zachęcająco, ale za to pięknie wpisał się w zdjęcie.




Drugim większym przystankiem był Wąwóz Hokitika. Żeby do niego dojechać, trzeba było trochę zboczyć z trasy. Miałyśmy już wtedy 250 km za sobą, więc byłam już trochę zmęczona jazdą. Z przyjemnością zaparkowałam auto przed szlakiem do wąwozu. I tu niespodzianka – po parkingu spacerowały sobie kiwi! Podczas ostatniego pobytu w Nowej Zelandii nie udało mi się ich zobaczyć na żywo. W którymś miejscu pamiętam, że proponowali zakup biletu do miejsca, w którym można je spotkać. A tu proszę, tym razem chodzą sobie wolno po parkingu, żadnych biletów nie trzeba. Kiwi były większe, niż się tego spodziewałam, były rozmiaru młodego kurczaka czy perliczki. Nawet nie uciekały od ludzi, ale też bliżej niż na jeden metr nie dało się podejść. Wszędzie też porozstawiane były znaki o zakazie wyprowadzania psów, które podobno często zagryzają kiwi. O, te wstrętne psiaki!

Kiwi


Spacer do Wąwozu to bardzo przyjemne 30 minut. Przyjemne, bo szło się przez tak zielony busz, że wszelkie moje dotychczasowe pojęcie o odcieniach zieleni okazało się kroplą w morzu. Ogromne paprocie z płaskim baldachimem z gałęzi, skały i pnie porośnięte mchem, zielone liany zwisające z bujnych koron drzew, cisza i spokój... wszystko to wyglądało, jak zaczarowane miejsce, w którym mieszkają wróżki i inne magiczne stworzenia. Niesamowite miejsce. Mamę ciągnęło, żeby te zieloności dotykać, łapać za liście, a we mnie się włączał chyba jakiś hormon rodzicielski (?!), bo upominałam ją, mówiąc, że z takich poruszonych zieloności w każdej chwili może coś wypełznąć, wylecieć, użądlić i Bóg wie, co potem z tym robić. Przeszłyśmy pięć minut do miejsca, skąd rozpościerał się widok na wodę, która miała być turkusowa, a była mleczno-szara. To niecodzienne zjawisko wynika z połączenia mąki skalnej (proszku powstałego w wyniku ścierania podłoża skalnego - łupków i szarogłazów -  przez erozję lodowcową) z topniejącymi lodowcami i znajdującymi się w nich minerałami. To wszystko w połączeniu z wodą rzeczną tworzy piękny turkusowy kolor, a mąka skalna sprawia, że woda wygląda, jakby dolało się do niej mleka. Jednak warunki pogodowe mają na ten proces duży wpływ. Przy większej ilości opadów (co miało tu miejsce przez ostatnie dni), większe ilości mąki skalnej są spłukiwane do rzeki, co daje w efekcie szaro-mleczny kolor. Ja nie byłam tym zachwycona, ale mama cieszyła się, jak dziecko, patrząc na tę całą zieloność dookoła, więc i mi przeszło niezadowolenie. Doszłyśmy do wiszącego mostu, na który jednocześnie mogło wejść tylko 6 osób. I tu hormon rodzicielski się wyłączył i włączył się ten dziecięcy - trzeba było przecież mostem zabujać! Nikt nie spadł. Na końcu szlaku można było zejść do samej rzeki. Porośnięte mchem skały kończyły się przy piaszczystej, czarnej plaży.





















Podczas dalszej drogi podziwiałyśmy wdzięczne nazwy tutejszych miejscowości: Hokitika, Kakapotahi, Pukekura, Haarihari. W trakcie tych ostatnich 160 km drogi robiło się coraz bardziej pochmurno. W końcu chmury zawisły tak nisko, że chowały się w nich nie tylko wysokie góry, ale nawet niższe wzgórza. To nie zapowiadało niczego dobrego dla naszych planów lodowcowych. I faktycznie, jak tylko zameldowałyśmy się na miejscu, dowiedziałam się, że w takich warunkach pogodowych, nawet jeśli nie pada, wyprawy na lodowiec są odwołane. Nie pozostało nam nic innego, jak odpocząć po długim dniu i zweryfikować plany na kolejny dzień. Wybrałyśmy się do pobliskiej restauracji na ogromne hamburgery, które smakowały przepysznie, bo tak wyczerpującym dniu. A do tego serwowała je nam Czeszka, która rozpoznała nasz język. Jak widać, młodzi z całego świata ciągną do Nowej Zelandii.

c.d.n.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz