Dostałam lot do
„perły Kaukazu”, bo tak też zwane jest Tbilisi. Swoją drogą, ja zawsze
myślałam, że to jest „T I B I L I S I”, bo tak zawsze słychać było w telewizji,
a człowiek sam nigdy nie sprawdził. Dopiero kiedy Google Maps po wpisaniu
„Tibilisi” wskazywało mi tylko jakieś miejsce w USA, zaczęłam dociekać. No i
okazuje się, że owe miasto to T B I L I S I. Człowiek całe życie się uczy ;)
Załoga z Maroka,
Bośni, Indii i Filipin, więc mix totalny. Lot był pełny, ale przyjemny. Akurat
tyle czasu, ile potrzebowałyśmy na serwis. Bez pośpiechu, bez
zbędnego czasu na zastanawianie się, co robić. Wylądowaliśmy najpierw w Baku w
Azerbejdżanie. Tam większość pasażerów wysiadła, została mała garstka, która
leciała z nami dalej do Gruzji. Mieliśmy sporo turbulencji po drodze ze względu
na silnie wiejący wiatr. Nawet po wylądowaniu samolotem bujało na lewo i prawo.
Czułyśmy się bardziej jak na statku wycieczkowym, tak kołysało na boki. Na
szczęście wszyscy szybciutko wysiedli, więc i my udaliśmy się na odpoczynek.
Po dotarciu do
hotelu miałyśmy jeszcze sporo dnia przed sobą. Przeszłyśmy się więc z dwiema
dziewczynami po okolicy. Kapitan przestrzegał, żeby zawsze wychodzić w grupach,
bo tak bezpieczniej, więc posłuchałyśmy. Oczywiście gruzińskie wino musiało być
zaliczone. Wielka szkoda, że nie mogę ze sobą zabrać choćby jednej małej
buteleczki z każdego miejsca, w którym jestem. Ale by się nazbierała kolekcja… Ale wracam do
Georgii (bo tak brzmi angielska nazwa tego państwa). Winko kupiłyśmy na
wieczorne babskie pogaduchy w hotelu, a tymczasem była pora lunchu, więc
uraczyłyśmy się tutejszym chaczapuri. To pyszny placek nadziewany serem, tak
jak większość śniadaniowych specjałów, które były do wyboru. Pogoda była ładna,
świeciło słońce, a wiatru w samym mieście tak już nie było czuć. Przeszłyśmy
więc Aleją Szoty Rustawelego (poeta gruziński) – ulica usiana okazałymi
budowlami (opera, teatry, budynki rządowe), sklepikami, kawiarniami, itp. i
doszłyśmy do Placu Wolności. W czasach sowieckich był to Plac Lenina z
pomnikiem na środku placu. Wraz z wyzwoleniem Gruzini zburzyli pomnik. Dziś
stoi tam kolumna ze św. Jerzym, jako symbol zwycięstwa i walki o wolność,
odsłonięta w 2006 roku.
Po krótkim spacerze za namową koleżanki z Sarajewa, znalazłyśmy
przytulną kawiarnię, uraczyłyśmy się pyszną kawą i ciastkiem i wróciłyśmy do
hotelu. Na większe zwiedzanie przeznaczyłam sobie kolejny dzień. Tym razem już
wyszłam sama, bo nie było więcej chętnych. Wyszłam z hotelu rano, do czego
zachęcało przepiękne słońce. I już kilka metrów od hotelu podszedł do mnie
czarnowłosy i czarnooki Gruzin. Pytał o coś, ale nie mam pojęcia o co. Jak
zaczęłam do niego po angielsku, to machnął ręką i sobie poszedł. Ja wyciągnęłam
więc mapę miasta, obrałam sobie cel i ruszyłam w drogę. Na początku szłam
małymi uliczkami, ale kiedy dookoła widziałam samych Gruzinów, wszyscy to rośli
mężczyźni, w czarnych skórzanych kurtkach, z czapkami na głowie, skierowałam
się na główne ulice. Co prawda co jakiś czas przewijał się między nimi policjant,
czy jakiś inny mundurowy, ale moja wyobraźnia zbyt mocno zaczęła pracować. Przez
jakiś czas nie wyciągałam nawet aparatu fotograficznego. Ach, bo niepotrzebnie
zawsze nas Kapitan nastraszy opowieściami w stylu „zostawcie wszystkie
wartościowe rzeczy w hotelu i nie wychodźcie pojedynczo”.
Katedra św.
Trójcy, zwana katedrą Sameba – główna prawosławna katedra w Tbilisi, znajdowała
się dosyć daleko, po drugiej stronie rzeki, więc obejrzałam ją sobie tylko z
daleko. A nie było to trudne, bo miałam na nią widok z okna hotelowego. Muszę
przyznać, że robi wrażenie, zwłaszcza w nocy.
Dotarłam
natomiast do mostu, a raczej kładki dla pieszych, której nie miałam na mapie,
więc trochę mnie zmyliła i sprawiła, że zaczęłam wątpić w swoje zdolności nawigacyjne.
Most nazwany został Mostem Wolności, a oficjalne jego otwarcie było w maju 2010
roku, co wyjaśnia jego brak na darmowej mapce, którą dostałam w hotelu. Jest w dość nowoczesnym stylu, w porównaniu do reszty zabudowy miasta. Po jednej jego stronie wyrosło nowe, ogromne kasyno, a po drugiej - park z ławkami z białego kamienia. Jedno i drugie musi być całkiem świeże, bo nawet na Google Maps po obu stronach mostu jest jeszcze wielki plac budowy. Co ciekawe, konstrukcja mostu została zbudowana we Włoszech i przewieziona do Gruzji na 200 ciężarówkach.
Tymczasem po jednej stronie rzeki przed restauracją Buddha Bar rozkładano czerwony dywan i montowano reflektory światła. No i oczywiście musiałam poszperać w internecie, co to się święci. Okazuje się, że sieć Buddha Bar jest znana na całym świecie. W Paryżu, Londynie, Montrealu, Waszyngtonie, Dubaju w tym barze, który właściwie jest też restauracją, gościli między innymi Madonna, David i Victoria Beckham, Cameron Diaz, Johnny Depp, Jenifer Lopez, Sharon Stone i można by tak jeszcze długo wymieniać. A 28 marca miało być właśnie wielkie otwarcie Buddha Bar w Tbilisi. Szkoda, że nie dzień wcześniej, bo bym się przeszła :)
Pokręciłam się trochę po parku, z oddali pstryknęłam zdjęcie Pałacu Prezydenckiego i ruszyłam w dalszą drogę. Prawie z każdego punktu w mieście widoczna jest ogromna statua kobiety, trzymającej wino i miecz. To Kartlis Deda, strażniczka Tbilisi. W jednej ręce trzyma dzban wina, którym wita przyjaciół, a w drugiej nagi miecz, którego smak poznają wrogowie. Cała statua to symbol umiłowania przyjaźni przez Gruzinów i jednocześnie pragnienia wolności i niezależności.
Rzeka Kura, która płynie przez Tbilisi, okazała się bardzo brudna, ale nie przeszkodziło to okolicznym wędkarzom na tak
zwane zamoczenie kija ;) Jeden nawet miał brani, bo widziałam, że walczył,
próbując coś wyciągnąć, ale szło mu to tak powoli, że zrezygnowałam z czekania
na rezultat. Może lepiej nie widzieć jaka ryba by z tej wody wyszła. O ile to w
ogóle była ryba na końcu jego wędki. Zrobiłam jeszcze kilka zdjęć "na Japończyka", czyli na odległość ręki wyciągniętej przed siebie z aparatem w dłoni (tak to jest, jak się idzie zwiedzać samemu), w tle kościół Metechi, który najczęściej jest umieszczany na widokówkach z Tbilisi. Pełnił on wiele funkcji, bo na początku był częścią pałacu, którego resztę w 1795 roku Persowie zrównali z ziemią. Był też więzieniem, które trzymało w swoich murach m.in. dramaturga Aleksandra M. Pieszkowa (Maksym Gorki), teatrem, aż w końcu do wnętrz powróciły msze święte i nabożeństwa. Obok stoi pomnik króla Wachtanga Gorgasali na koniu.
Po krótkim spacerze dotarłam znów na Plac Wolności, gdzie przy malowniczej fontannie, w promieniach słońca odpoczywało wiele osób, głównie starszych. Ktoś uciął sobie drzemkę, ktoś obierał jabłko, czy co to tam było, a jeszcze inni skupieni byli nad zdrapką, próbując rozszyfrować, czy są już milionerami, czy jeszcze nie.
Dzień spędziłam bardzo miło. Lot powrotny do Doha - cztery dziewczyny na całą klasę ekonomicznę, z czego ja w kuchni. A pasażerów na trasie Tbilisi - Baku było 36. W Azerbejdżanie część wysiadło, kilku nowych wsiadło i tak polecieliśmy do Doha z 13 osobami :)
Przede mną lot do Libii. Dzień będzie dość wyczerpujący, bo 5 godzin w jedną stronę, godzinka postoju i powrót do Doha. Później tylko kilkanaście godzin odpoczynku i lecimy obalać Wielki Mur Chiński ;)
Po krótkim spacerze dotarłam znów na Plac Wolności, gdzie przy malowniczej fontannie, w promieniach słońca odpoczywało wiele osób, głównie starszych. Ktoś uciął sobie drzemkę, ktoś obierał jabłko, czy co to tam było, a jeszcze inni skupieni byli nad zdrapką, próbując rozszyfrować, czy są już milionerami, czy jeszcze nie.
Dzień spędziłam bardzo miło. Lot powrotny do Doha - cztery dziewczyny na całą klasę ekonomicznę, z czego ja w kuchni. A pasażerów na trasie Tbilisi - Baku było 36. W Azerbejdżanie część wysiadło, kilku nowych wsiadło i tak polecieliśmy do Doha z 13 osobami :)
Przede mną lot do Libii. Dzień będzie dość wyczerpujący, bo 5 godzin w jedną stronę, godzinka postoju i powrót do Doha. Później tylko kilkanaście godzin odpoczynku i lecimy obalać Wielki Mur Chiński ;)
Tbilisi, Gruzja 27-28.03.2012 |