Nie ukrywam, że zaplanowanie zwiedzania Pekinu było dla mnie wyzwaniem. Zazwyczaj zaczynam od przeglądu ciekawych miejsc i zabytków, potem szukam opinii internautów, w ten sposób dowiaduję się, które są przereklamowane, a które faktycznie warto zobaczyć. Kiedy ma się ograniczoną ilość czasu, można wybrać tylko kilka. Później sprawdzam gdzie co jest na mapie, jak daleko od mojego hotelu i jak tam najłatwiej dojechać. I tu powstał problem, bo Google Maps postanowiło podawać nazwy przystanków i kierunków w języku chińskim, co znacznie utrudniło sprawę. Ale na szczęście przystanki metra były już przełożone na normalny alfabet, więc stwierdziłam, że będę podróżować właśnie metrem. Ale zanim opiszę całe zwiedzanie, kilka słów o locie.
Przez własną nieuwagę zapewniłam sobie niezły początek lotu. Na briefingu dostałam pozycję R5A. Według naszego podręcznika do tej pozycji nie ma przypisanej żadnej strefy w samolocie, za którą jestem odpowiedzialna. Jest to tak zwany floater, czyli dodatkowa osoba, która pomaga w pracy innym, według zaleceń CS podczas lotu. Czasami jednak CSD (w dużych samolotach mamy dwójkę przełożonych: CS i CSD) lubi sobie zamienić pozycję i wstawić R5A do mid galley (środkowej kuchni), ale w takiej sytuacji zawsze o tym wspomina na briefingu. Tym razem nic takiego nie padło, więc po wejściu do samolotu na spokojnie i na luzie zaczęłam pomagać dziewczynie w kuchni na końcu samolotu. Minęło jakieś 15 minut, ja bez stresu, zadowolona, że nie mam żadnej strefy do pilnowania, szykowałam koszyczek z cukierkami do poczęstunku pasażerów przed lotem. Nagle wpada CS i pyta
"Kto jest na R5A??",
"Ja, a dlaczego?",
"To co ty tutaj robisz? Powinnaś być w mid galley!". Okazało się, że CSD zapomniał wspomnieć, że puszcza mnie na środkową kuchnię, a ja trąba nie zapytałam, chociaż wiedziałam, że czasami taka zamiana ma miejsce. Pędem poleciałam na swoje miejsce i zaczęłam przygotowania. Za chwilę słyszę, że pasażerowie zaczynają wchodzić na pokład, a ja jestem ze wszystkim daleko w polu. Zasłoniłam więc zasłonki, wzięłam dwa głębokie wdechy i włączyłam dodatkową turbinę. Do przygotowania były 4 wózki z mojej kuchni i 4 z tylnej, bo pasażerów prawie 300. To było chyba moje najszybsze przygotowanie kuchni kiedykolwiek! Byłam z siebie dumna, że w tak krótkim czsie udało mi się wszystko zrobić. Zanim CSD kazał nam zająć swoje miejsca do startu samolotu, byłam ze wszystkim gotowa. Ale na przyszłość muszę być bardziej ostrożna, żeby nie fundować sobie takiego ciśnienia zanim samolot w ogóle się wzbije w powietrze.
W hotelu trafił mi się pokój na 13 piętrze. Ucieszyłam się, bo im wyżej, tym lepszy widok z okna. Szkoda tylko, że na tą wysokość chyba już nie docierają sprzątacze do mycia okien, bo te były bardzo zabrudzone od zewnątrz i zdjęcia wychodziły nieciekawie. Ale i tak udało mi się zrobić kilka ciekawych ujęć ze słońcem.
Zazwyczaj nie mam problemu z przestawianiem się na inny czas, ale tym razem było inaczej. Po przylocie (16:30 czasu lokalnego, 10:30 czasu polskiego) czułam się bardzo zmęczona. Wykąpałam się więc i około 18:30 położyłam spać. Obudziłam się przed 4 rano i za nic nie mogłam już zasnąć. Na zewnątrz robiło się już jasno, chciałam więc przeczekać te 4 godzinki i wyruszyć na zwiedzanie. Włączyłam TV, żeby zająć czas, ale po 3 godzinach zasnęłam przy kolejnym odcinku serialu dokumentalnego o katastrofach lotniczych. Obudziłam się po 10:00, więc już wiedziałam, że całego planu zwiedzania nie zrealizuję. No ale zebrałam się szybko i podążając za nawigacją w telefonie, udałam się do stacji metra. To mój ulubiony środek miejskiego transportu. Łatwo i szybko dotrze w każde miejsce. Nie trzeba się użerać w kolejce do kas, bo przeważnie wszędzie są automaty biletowe. Tak miało być i tym razem, łatwo, szybko i przyjemnie. Ale po 10 minutach sterczenia przy takim automacie, który z jakiegoś powodu nie chciał mi wydać biletu, chociaż robiłam wszystko według instrukcji, byłam już wkurzona. Myślałam, że głupi automat do biletów mnie przechytrzył. Postanowiłam więc zadziałać starą metodą i podeszłam do okienka. Ale pan tylko wymachiwał rękami i biletem, więc stwierdziłam, że chyba szybciej się dogadam z tą maszyną. I faktycznie, dostrzegłam miniaturowy obrazek, że akceptowane są banknoty od 5 yuanów w górę i monety o wartości 1 yuana, a ja dawałam po 1 yuanie w papierku. Swoją drogą, jaki kraj ma ten sam nominał pieniężny jednocześnie w papierku i w monecie?! Udało mi się w końcu wydrukować bilet. Przeszłam przez bramki i podążyłam za znakami do swojej linii metra. Od tej pory szło już gładko. Przez pierwszą godzinę.
Wysiadłam na przystanku, z którego wystarczyło przejść przez plac i bramy Zakazanego Miasta stałyby otworem. Ale ponieważ podczas jazdy metrem zgubił mi się sygnał GPS w telefonie, nie wiedziałam, w którym kierunku iść. Po obu stronach ulicy stały ogromne chińskie bramy. Wybrałam sobie jedną z nich i poszłam. Jak się później okazało, wybrałam niewłaściwą. Z każdym krokiem oddalałam się od Zakazanego Miasta. Ale nic złego się nie stało, zmieniła mi się tylko kolejność zwiedzania. Przeszłam się uliczką Quianmen pełną straganów, sprzedających jakieś chińskie smakołyki, których nie odważyłam się spróbować. Kiedy już się zorientowałam, że idę w złym kierunku, obrałam inny cel - Świątynia Nieba, która też była na liście. I tu spotkałam pierwszego z Chińczyków, którzy mnie zdenerwowali.
Chińczyk #1
Na końcu owej uliczki stała grupka Chińczyków na rowerach czyhająca na turystów. Rower wyglądał jak riksza, więc był to dla mnie kolejny ciekawy środek transportu. Chińczyk podszedł z rysunkiem Świątyni Nieba, proponując podwiezienie. Na pytanie
"Ile?" pokazał trzy palce. Zapytałam po angielsku
"Trzydzieści?", a ten potwierdził, kiwając głową. Wsiadłam i rozkoszowałam się przejażdżką po krętych, bocznych uliczkach. Przez chwilę przeszła mi przez głowę myśl "A co, jeśli on ma na myśli 300? To trochę dużo", ale jakoś szybko mi ta myśl uciekła.
Po przybyciu na miejsce wyciągam 30 yuanów, a skośnooki kiwa głową, że nie i tłumaczy po swojemu, że trzy rozłożone palce na dłoni to owszem, trójka, ale dwa pozostałe złożone palce, to dwa zera, więc rachunek wynosi 300. Dla porównania, ostatnim razem w Pekinie wzięłyśmy taksówkę z hotelu, która zabrała nas pod Mur Chiński (ponad godzina jazdy w jedną stronę), kierowca czekał, aż skończymy zwiedzanie, po czym zawiózł nas z powrotem do hotelu. Za całość zapłaciłyśmy 800 yuanów. A tu na jakimś rowerku 10 minut i trzy stówy! Nawet tyle przy sobie nie miałam, bo nie wypłacałam jeszcze żadnych pieniędzy, miałam tylko to, co mi zostało z ostatniej chińskiej ekspedycji. Próbowałam negocjować, ale za Chiny (hahaha) nie mogliśmy się dogadać. Pan się stawał coraz bardziej poddenerwowany, jeszcze by mi jakimś Jackie Chanem wyskoczył, a w spódnicy ciężko by było się bronić ;) Dałam mu więc to, co miałam i poszłam w swoją stronę.
Park i Świątynia Nieba to idealne miejsce, żeby uciec od gwaru miejskiego. Cały kompleks zbudowano w latach 1406-1420. Był odwiedzany przez cesarzy z dynastii Ming i Qing podczas corocznych ceremonii. Składa się z trzech głównych zabudowań, wzniesionych według ścisłych reguł filozoficznych. Jest Pawilon Modlitwy o Urodzaj, Cesarskie Sklepienie Nieba i Okrągły Ołtarz. Długo można by pisać o każdej tej części, co symbolizują i co się tu odbywało, ale wtedy mój blog wyglądałby jak mała encyklopedia i połowa czytelników zrezygnowałaby po kilku akapitach. Zainteresowanych odsyłam więc do
Wikipedii. Ja natomiast napiszę ciekawostki zauważone przez siebie. Na przykład świątynię Cesarskie Sklepienie Nieba otacza mur, zwany Murem Echa. I daję słowo, co druga osoba stawała przy murze i krzyczała coś po chińsku, czekając, aż echo odpowie. A tymczasem cały myk polega na tym, że słowa wypowiedziane szeptem na jednym krańcu muru są wyraźnie słyszane na drugim. Na nic się więc zdały krzyki skośnookich.
|
Pawilon Modlitwy o Urodzaj |
|
Pawilon Modlitwy o Urodzaj |
|
Wnętrze Pawilonu Modlitwy o Urodzaj |
|
Widok na Cesarskie Sklepienie Nieba |
|
Cesarskie Sklepienie Nieba |
|
Mur Echa i krzyczący przy nim ludzie |
Pomiędzy świątyniami rozciągają się zielone alejki, pełne cudownie pachnących róż, a dookoła rozpościera się zielona trawa. Podobno można tu spotkać grupy ćwiczące tai chi. Niestety, nie udało mi się takich znaleźć, ale wypatrzyłam za to grupę... uczącą się tańca towarzyskiego. No i jedno z zabawniejszych zajęć w takich miejscach - obserwowanie mnichów z parasolkami i w szarych skarpetkach :)
Spędziłam tam ponad dwie godziny spacerując, podziwiając i jednocześnie się relaksując. Kilka osób koniecznie chciało zrobić sobie ze mną zdjęcie. Chyba europejska dziewczyna spacerująca sama, bez żadnej grupy zwiedzającej, nie jest tam często spotykana. Jeden miły człowiek o imieniu Tasun próbował mi nawet zrobić kilka zdjęć z ukrycia. Oczywiście zauważyłam jak się czaił i się do niego uśmiechnęłam. Zmieszał się biedny i zapytał, czy może mi zrobić zdjęcie. Zgodziłam się i w zamian za to dostałam owe zdjęcia na maila :)
Tuż za wyjściem z terenu świątyni na turystów czekali naciągacze z mnóstwem pamiątek, mniej lub bardziej ciekawych.
Chińczyk #2
Podszedł do mnie jeden z nich, proponując za 80 yeanów puzzle drewniane, z których można sobie złożyć model Świątyni Nieba. Odmówiłam i szłam dalej, ale sprzedawca był dość uparty. Szedł za mną dobre 5 minut, opuszczając cenę co chwilę i nie reagując na moje odmowy. Kiedy zszedł do ceny 35, zgodziłam się wziąć pamiątkę dla świętego spokoju. Dałam mu banknot 100Y, bo tylko taki miałam. Ten grzecznie wydał mi 50, 10 i 5. Po chwili wyciąga ze swojego portfela 100Y w dosyć zniszczonym stanie i lekko przedarte po środku mówiąc, że ten, który mu dałam jest zniszczony i muszę dać inny. Już miałam sięgać po pieniądze, ale zaświeciła mi się żarówka nad głową, że to przecież nie mój banknot. Moje pieniądze były dopiero co wyjęte z bankomatu i wyglądały jak prosto z drukarni. Nie dałam się więc nabrać, a i Chińczyk szybko zmienił temat, jak zobaczył, że nie ze mną te numery. Zadowolona ruszyłam w kierunku taksówki. Po drodze zaczepiło mnie jeszcze trzech takich sprzedawców, ale szybko uciekłam do samochodu. Poprosiłam o podwiezienie do Zakazanego Miasta, tym razem za 70Y. Wyciągam więc pieniądze, które dostałam jako resztę za model świątyni i uwierzcie mi, że zaczęłam się na głos śmiać w taksówce. Śmiać z siebie, a właściwie ze swojej głupoty. Bo wielce zadowolona, że nie dałam się nabrać na podmiankę stówy, nie zauważyłam, że reszta za moje zakupy to 15Y i... 50 rubli białoruskich. Już miałam wyrzucić mój zakup, ale w końcu zapłaciłam za niego 85Y! Ale nie złożę tego badziewia za Chiny!
Do tego po dotarciu do Zakazanego Miasta okazało się, że bramy są już zamknięte, bo było już po godzinie 17. Mogłam zrobić tylko kilka zdjęć z zewnątrz. Po raz kolejny zostaje mi coś do odwiedzenia następnym razem. Udałam się na Plac Tian'Anmen, zwany też Placem Niebiańskiego Spokoju. Jest to największy publiczny plac na świecie z 1417 roku. Kiedyś odbywały się tu ceremonie religijne i parady wojskowe. Na maszt znajdujący się na placu, codziennie o wschodzie słońca wciągana jest flaga Chińskiej Republiki Ludowej. Jest to też miejsce wielu wydarzeń politycznych, a także krwawo stłumionych protestów z 1989 roku, gdzie zginęło 241 osób (według oficjalnych danych), a wielu protestujących zostało zamkniętych w więzieniach lub skazanych na śmierć.
|
Brama Niebiańskiego Spokoju |
|
Wejście do Zakazanego Miasta |
|
Plac Niebiańskiego Spokoju |
|
Brama Niebiańskiego Spokoju |
|
Pomnik Bohaterów Ludu |
|
Mauzoleum Mao Zedonga |
Byłam już dosyć zmęczona chodzeniem, więc usiadłam sobie na murku, żeby dać nogom odpocząć i poczekać, aż się ściemni, żeby porobić kilka ciekawych zdjęć oświetlonego placu.
Chińczyk #3, #4, #5, #6...
Przechodziło obok dwóch młodych chłopaków, z czego jeden rozmawiał przez telefon. A raczej udawał, że rozmawia, bo kiedy byli na mojej wysokości, z jego telefonu dobiegł dźwięk migawki aparatu. Jak już tak chłopak kombinował, to mógł chociaż telefon wyciszyć, żebym się nie zorientowała. Po całym dniu pozowania do zdjęć w parku, zarówno do tych przyczajonych, o których i tak wiedziałam, jak i do tych, o które mnie proszono, miałam już trochę dosyć. Zaczęłam się czuć jak miś panda, fotografowany przez wszystkich dookoła. Do tego byłam jeszcze poddenerwowana tymi pięćdziesięcioma rublami białoruskimi. Za chwilę podeszło do mnie dwóch chłopaków i poprosiło o zdjęcie. Zgodziłam się, więc pstrykali, raz z jednym, raz z drugim. Zaraz po nich podeszła kolejna dwójka z tą samą prośbą. Gdybym miała czapkę, to bym ją chyba rzuciła na chodnik i dołączyła kartkę z ceną za zdjęcie. Jak już tych czterech gości odeszło zadowolonych ze zdjęciem, pojawił się nastolatek proszący o zapozowanie do zdjęcia.. z jego mamą. Po tym zdjęciu wstałam i uciekłam do metra. Zdjęć placu nocą nie będzie. Ja też mam granice swojej cierpliwości. Z tego wszystkiego na koniec przejechałam swoją stację metra. Ale na szczęście z tym nie ma problemu. Co kilka minut jedzie kolejny pociąg, więc nie trzeba było długo czekać na powrót.
Chyba w sumie zrobiłam sporo kilometrów, bo mięśnie na udach i łydkach bolą mnie do dziś. Nie ukrywam, że miewałam lepiej przygotowane organizacyjnie wyprawy, ale nikt nie jest idealny.
Po powrocie do Doha mój telefon przywitał mnie taką oto informacją pogodową:
Oficjalnie można chyba powiedzieć, że lato w Doha się zaczęło. Skończyło się spacerowanie w ciągu dnia i zaczęły się kilkuminutowe prysznice, zanim woda stanie się parząco gorąca. Ale i tak lubię to miejsce. I po raz kolejny zapraszam do Kataru:
Praca w katarskich liniach lotniczych.
Album ze zdjęciami z Pekinu: