obraz

obraz

środa, 2 maja 2012

Mediolan - na sportowo

Już po samym briefingu można było stwierdzić, że ten wypad do Mediolanu nie będzie taki odjazdowy, jak ostatnio. Ale tamten to był wyjątek. Tak zgrana ekipa trafia się naprawdę bardzo rzadko. O wyjściu do klubu też można było zapomnieć, bo cała kilkunastoosobowa załoga składała się z dziewczyn, a je zawsze trudniej namówić na wyjście. Do tego na pokładzie były dwie dziewczyny, które latają dopiero od tygodnia i były tak zagubione i bezradne, jak ja na początku. Poczułam się więc jak starsza siostra i zaczęłam im tłumaczyć to, co dla mnie już jest oczywiste, a czego nie uczą na treningu. Lot przebiegł spokojnie, pasażerowie grzeczni, jedni cichutko oglądali sobie filmy, a inni spali.

Do Mediolanu dotarliśmy popołudniu, przywitało nas piękne słońce. Udało mi się namówić kilka osób na wyjście do tej samej włoskiej restauracji, co ostatnio. Jedzenie przepyszne, domowy makaron, na przystawkę podają chipsy dopiero co zrobione ze świeżych ziemniaczków - pycha! Klimat restauracji też jest bardzo przyjemny. Dotarliśmy tam jakieś 15 minut po otwarciu, więc było jeszcze spokojnie. Ale już po 30 minutach miejsca przy stolikach wypełniły się gośćmi. W środku zrobiło się gwarno, dookoła Italiani :) Brakowało tylko lampki wina, ale była z nami CS, a do kolejnego lotu zostało nam mniej, niż 12 godzin, więc tym razem trzeba było sobie odpuścić. 





Następnego dnia obsługiwaliśmy lot do Nicei. Lot krótki, bo mniej niż godzina w jedną stronę. Przy takich krótkich lotach samolot nie wznosi się na więcej, niż 24000 stóp (gdzie normalnie latamy na około 39000), więc jeśli niebo jest pochmurne, tak jak to było tym razem, to samolotem bardzo trzęsie. I tylko było widać (i słychać), jak torebki na chorobę lokomocyjną, które każdy pasażer ma przed sobą, poszły w ruch.

Wróciliśmy z Nicei, na lotnisku przywitał nas deszcz. I niestety, taka właśnie pogoda zapowiadała się na nasze dwa dni wolne. A ponieważ był to akurat dzień wypłaty, koreańska część załogi postanowiła się wybrać na zakupy do outletu, gdzie można "tanio", bo na przykład za 300 EUR dostać torebkę Prady. No cóż, po pierwsze takie "tanio" to mnie nie interesuje, a po drugie i tak, jak będę szła przez miasto z taką torebką, to 80% osób pomyśli, że to podróbka, więc jaki jest sens? ;) Zostaję przy swoich dotychczasowych upodobaniach.

Pogoda pokrzyżowała też plany wyjazdowe do Werony. Jakoś nie uśmiechało mi się spacerować samej po mieście Romea i Julii w strugach deszczu. Znając mnie, na pewno by mnie to wprowadziło w sentymentalny, zbyt sentymentalny nastrój. A od myślenia to tylko głowa boli. Pojadę sobie innym razem, w piękny, słoneczny dzień. Postanowiłyśmy za to wybrać się z koleżanką z Syrii do miasta, bo przecież nie będziemy siedzieć cały dzień w hotelu. Rano, kiedy mój organizm sam postanowił wstać o godzinie 9:00, zaparzyłam sobie kawkę, do tego czekoladowa babeczka i śniadanie jak się patrzy! Z Samar byłam umówiona na 11:30, bo jej wewnętrzny budzik był nastawiony na trochę późniejszą godzinę. Poszłam więc do crew lounge, sprawdzić pocztę i wszystkie inne serwisy społecznościowe, które dają mi kontakt ze światem. Poznałam tam chłopaka z Australii, który pracuje w konkurencyjnej linii lotniczej znad Zatoki. Porozmawialiśmy chwilę i okazało się, że chłopak właśnie skończył pisać książkę o swoim życiu i o tym, jak w wieku dwudziestu kilku lat można się zmagać z upiorami z przeszłości. Przeczytałam pierwsze dwie strony tego, co napisał i muszę powiedzieć, że ma chłopak talent. Obiecał przesłać mi całość za około dwa miesiące. Zebrał już kilka adresów mailowych od nieznanych osób, których pewnie już nigdy w życiu nie zobaczy i liczy na obiektywne recenzje. Jestem bardzo ciekawa jego książki. Proszę, jak to nigdy nie wiadomo, kogo się w życiu spotka.

Crew Lounge - pokój do relaksu dla pracowników linii lotniczych

Crew Lounge - pokój do relaksu dla pracowników linii lotniczych

Crew Lounge - pokój do relaksu dla pracowników linii lotniczych
Podróż do miasta zajęła nam pół godziny - 30 minut wpatrywania się w mijające budynki i drzewa i krople deszczu spływające skośnie po szybie..

Zwiedzanie Mediolanu zaczęłyśmy na sportowo. Wybrałyśmy się na stadion San Siro - największy stadion we Włoszech, może pomieścić około 85 tys. kibiców. Początkowo miałam pomysł, żeby wybrać się dzień wcześniej na mecz Inter - Cesena, ale jakoś tak się ociągałam z kupnem biletu, że przepadło. Pojechałyśmy więc dzień później na zwiedzanie. I co tu mówić, stadion, jak stadion. Faktycznie duży, ale jakoś nie wywoływał we mnie specjalnych emocji. Pewnie dlatego, że aż taką fanką futbolu nie jestem. Sam mecz na pewno zrobiłby większe wrażenie. Po zwiedzaniu samego stadionu i kilku ciekawostkach na jego temat (na przykład takich, że wymiana murawy kosztuje 200 000 euro i w tym roku wymieniano już ją 6 razy. Dlatego właśnie Inter i AC Milan trenują gdzie indziej) zabrano nas do szatni obu zespołów. Oczywiście fotka w miejscu, gdzie piłkarze udzielają wywiadów po meczu była obowiązkowa. Trzeba było też posiedzieć na ławeczkach, gdzie siadają po meczu spoceni, z jeszcze buzującą krwią w mięśniach piłkarze. Z szatni przeszliśmy do muzeum owych dwóch drużyn i na koniec - sklep z pamiątkami. Magnesik zakupiony :)






Szatnia Inter Milanu

Szatnia AC Minalu - na ekranach nad siedzeniami wyświetlają się nazwiska oraz numery zawodników, żeby każdy wiedział, gdzie ma siadać.


Muzeum obu drużyn







Ponieważ deszcz nie przestawał padać, udałyśmy się do znanej mi już dzielnicy Brera. Właściwie to ja byłam przewodnikiem, co nie powinno nikogo dziwić ;) Wiele knajpek było zamkniętych, z godziną otwarcia zaplanowaną na 19:00, ale znalazłyśmy i takie, które były gotowe nakarmić głodnych o 16:30. Pizza była oczywiście wyśmienita, nawet podzieliłyśmy się z włoskimi wróbelkami, które dosłownie jadły z ręki. Na koniec udało nam się zrobić zupełnie nieplanowane zakupy. Jak już kiedyś wspominałam, SMS z banku, że wypłata właśnie wpłynęła na konto bywa bardzo niebezpieczny ;)

Zdecydowanie brakowało słońca podczas tego wyjazdu, ale nie można być takim zachłannym. 








Zrobiłam sobie małe podsumowanie rzeczy, które mam do załatwienia w Doha przed wylotem do Polski i okazuje się, że prawie na nic nie mam czasu! Wracam 1 maja późno w nocy, więc już nic nie załatwię. Następnego dnia od rana jestem na minimum rest przed lotem do Dubaju, więc wolno mi wyjść maksymalnie na 1,5 godziny. I muszę w tym czasie odebrać bilety w jednym miejscu, w innym odebrać zezwolenie na opuszczenie kraju (tak, muszę takie mieć za każdym razem, kiedy wyjeżdżam z kraju nie służbowo) i trzy rzeczy do kupienia, każda w innym miejscu. Z czegoś muszę zrezygnować.
Pasażerów lecących do Dubaju poczęstuje się gorącymi sandwiczami, a później fruuu do Frankfurtu Insha'allah*, a stamtąd już prosto do Krakowa! Oznacza to kolejną przerwę na blogu, więc już teraz wszystkich czytelników proszę o cierpliwość. Ale za to tuż po urlopie - relacja z niespodziankowego lotu, który cały czas na moim rozkładzie widnieje jako SBY.

Mediolan, Włochy 27.04 - 01.05.2012

*Insha'allah - popularny zwrot używany przez muzułmanów, oznaczający "jeśli Bóg pozwoli"

1 komentarz:

  1. Niedługo po wszystkich miastach świata będziesz chodziła "jak ta stara". Nie ma mapy? Nie ma problemu - jest Martina :D

    OdpowiedzUsuń