obraz

obraz

wtorek, 25 lutego 2014

Życie na stand by



Miałam jechać na urlop do Polski. Prosta rzecz, bezpośrednie połączenie Doha - Warszawa, 5:30h i już jestem w Polsce. Wszystko zaplanowane, walizka spakowana, rejestracja online zrobiona. Przyjeżdżam na lotnisko katarskie i czekam. Jak już nie raz wspominałam, urokiem moich zniżkowych biletów jest to, że są to tzw bilety stand by, czyli nie do końca potwierdzone. Wolnych miejsc w samolocie było 6. Pracowników chętnych na te miejsca - 7. W takich przypadkach liczy się staż pracy i rodzaj kupionego biletu. Akurat cała oczekująca siódemka miała ten sam rodzaj biletu, a ja byłam najstarsza stażem, więc byłam pierwsza na liście do wejścia na pokład. Oczekiwanie na potwierdzenie było więc formalnością. Tak mi się przynajmniej wydawało. Dostałam jednak wiadomość, że status mojego biletu zmienił się na stand by. Czekałam więc cierpliwie na rozwój sytuacji. Okazało się niestety, że tego dnia nie polecę. Nie zabiorą na pokład żadnego z pracowników, bo mają limit wagowy. Naładowali czegoś do cargo, napompowali paliwa, żeby im na powrót starczyło, nie wiem. W każdym razie samolot poleciał z wolnymi miejscami i beze mnie. Trudno, zdarza się. Próbuję więc następnego dnia. Tym razem prawie 30 miejsc wolnych. Pomyślałam, że nawet jeśli wezmą dodatkowe kilogramy cargo, to chyba i ja się zmieszczę. Na liście 4 prcowników, wszyscy mają status stand by. I kolejne godziny przeczekane na lotnisku tylko po to, by usłyszeć, że nikogo nie biorą. Samolot poleciał, 25 miejsc wolnych, a ja zostałam z czerwoną ze złości twarzą w terminalu. Żeby nie tracić kolejnego dnia urlopu, zarezerwowałam bilety z przesiadką w Monachium i Frankfurcie. Na warszawski lot nawet nie próbowałam się dostać. I słusznie, jak się okazało, bo sytuacja z ograniczeniem wagowym do stolicy powtórzyła się i trzeciego dnia. Ale ja już spokojnie sobie siedziałam na pokładzie jednego z naszych Dreamlinerów na trasie do Monachium. Później przesiadka na lot do Polski i można zacząć urlop. Bilet do Frankfurtu anulowałam. Taki urok naszego podróżowania. Teraz szykuję się na powrót do Doha. Mam już spisane wszystkie możliwe połączenia na ten dzień, bilety zarezerwowane na dwa loty, w tym jeden przez Niemcy. Taką drogą, czy inną, dotrę do Kataru na czas.

A w międzyczasie pojawił się grafik na marzec. Szczerze mówiąc nie wywołał we mnie jakichś specjalnych emocji, za chwilę zobaczycie dlaczego. Kiedy leci się do tej samej miejscowości po raz n-ty, główne punkty miasta ma się już zaliczone, niektóre nawet bardzo szczegółowo, to trzeba stanąć na głowie, żeby na kolejny pobyt wymyślić coś nowego i interesującego. Starałam się o Melbourne na 13-16 marca, to by się Grand Prix Formuły 1 zobaczyło na żywo, ale się nie udało. Starałam się o Japonię pod koniec miesiąca, bo wiśnie już powinny wtedy rozkwitać. Wietnam już mi się śni po nocach, tyle razy go obstawiałam w swoich lotach. Ale mówią, że cierpliwość palcem dół wykopie. Czekam więc cierpliwie.

A tymczasem marzec przedstawia się następująco:
01 - OFF
02-04 - Waszyngton, USA
05-08 - OFF
09-10 - trening
11 - Kuwejt
12 - OFF
13-15 - Waszyngton, USA
16-17 - OFF
18-19 - SBY
20-21 - Paryż, Francja
22-25 - OFF
26-29 - SBY
30-01 - Kuala Lumpur, Malezja




sobota, 15 lutego 2014

Minus zwalcz plusem!

Dzisiaj mam coś dla tych, którzy doszukują się negatywnych stron mojej pracy. Zacznę od tego, że nigdy nie twierdziłam, że takowych nie ma. Po prostu taka już jestem, że potrafię te rzeczy odsunąć w cień, na drugi plan, gdzie szybko się o nich zapomina. Zdrowiej się wtedy żyje. Jeden pasażer dał mi w kość? No dobrze, ale za to drugi powiedział, że to był najprzyjemniejszy lot, jakiego kiedykolwiek doświadczył. Jestem padnięta po locie? Ok, ale pokój w 5-gwiazdkowym hotelu jest na tyle wygodny, że łatwo zregeneruję siły. Zabraniają mi czegoś w Doha? Dobrze, za to lecę do Nowego Jorku, czy Tokio za darmo. Tak już mam.

Lot do Szanghaju byłby całkiem przyjemny, bo pasażerowie nie są wymagający, do tego leciały jeszcze dwie Polki, a zawsze to miło na pokładzie w swoim języku pogadać. Ale trafiła się nam dość upierdliwa przełożona. Już od briefingu przed lotem tworzyła negatywną i stresującą atmosferę. Podczas lotu czepiała się każdego, o wszystko, wtykała swój malajski nos, gdzie tylko można, chodziła za nami sprawdzając, czy robimy wszystko zgodnie z regulaminem. Kiedy szłam do jednego z pasażerów, powiedziała: "Pójdę z tobą zobaczyć czy dobrze pałeczki chińskie położysz". Albo wyrywkowo zaczepiała:
- A dla kogo ta herbata?
- Dla 3A (wskazałam pasażera po numerze siedzenia)
- A jak się 3A nazywa?
- Pan XY.
- Ok, idź.
Strasznie to wszystko było irytujące. Nie pozwoliła też nam trzem Polkom swobodnie pogadać, bo jedna była w klasie ekonomicznej, dwie w biznes, więc według niej każdy musi być w swojej części samolotu. Pod koniec lotu naprawdę wszystkim już bokami wychodziła. Na szczęście trzymała mnie myśl, że wracam z inną załogą, a tym samym inną przełożoną (bywa, że ze względu na zmianę rodzaju samolotu kilka osób z załogi zostaje w hotelu dłużej, niż pozostali i wraca następnym lotem). Czasami przez taką jedną osobę może się odechcieć latania..

Wczesny wschód słońca i zarys skrzydła i silnika Boeinga 777

Dużym plusem mojej pracy są zniżkowe bilety dla mnie i najbliższej rodziny. Można lecieć nawet za 10% ceny biletu. Ale za tym plusem idzie też minus. Musi być wolne miejsce w samolocie. Jeśli lot jest pełny, pracownik ze zniżkowym biletem nie leci, musi ustąpić pierwszeństwa tym, którzy wykupili cały bilet. Kiedy tylko pojawił się grafik na luty, wpadł mi do głowy pomysł, żeby zabrać ze sobą do Szanghaju moją Mamę, szaloną podróżniczkę. Udało mi się tak już ją zabrać w kilka miejsc na świecie (Mama w mieście cz.1 oraz Mama w mieście cz.2), a uśmiech dziecka, który nie schodził z jej twarzy ani przez chwilę, był najlepszym "dziękuję", jakie mogłam dostać. Tak jak przypuszczałam, nie trzeba było jej długo namawiać. Wiza do Chin wyrobiona w ekspresowym tempie, chociaż przez trwający Nowy Rok Chiński i niepracujące ambasady wiza było odebrana na dzień przed wylotem. Prowiant dla córki (ogórki kiszone i pierogi) przygotowany, dostępność miejsc sprawdzona. Z Warszawy do Doha było jeszcze 10 miejsc wolnych, do Szanghaju ponad 20. Wszystko dopięte na ostatni guzik. Dwa dni przed wylotem okazuje się, że Warszawa pełna, więc przesuwamy lot na następny dzień, a tam już tylko 4 miejsca wolne. I tak cały czas się stresowałam lotem Warszawa-Doha, a tu się okazuje, że w ciągu jednego popołudnia reszta miejsc do Chin została wykupiona. Mało tego, chętnych było wciąż więcej, niż miejsc. Zawsze jeszcze można liczyć na to, że ktoś się nie pojawi, bo np. przegapi lot łączący i nie dotrze do Doha na czas. Ale to za duże ryzyko. Nie mogłam pozwolić na to, żeby Mama "utknęła" na lotnisku w Katarze, kiedy mnie tam nie ma. Przyjazd został więc odwołany w ostatniej chwili, na dzień przed podróżą. Niestety, to jest ryzyko podróżowania na zniżkowych biletach.



W Szanghaju zimno, zaledwie kilka stopni. Chyba muszę w końcu się zaopatrzyć w porządną czapkę, bo jakoś tak nigdy nie byłam do nich przyzwyczajona. Umówiłyśmy się we trzy Słowianki, bo rzadko się zdarza, żeby aż trzy się w jednym locie spotkały. Trzeba wykorzystać okazję. Postanowiłyśmy się wybrać na stare miasto. Autobus z hotelu dowiózł nas w okolice centrum, ale byłyśmy nie po tej stronie rzeki. Liczyłyśmy na jakiś most albo tunel, ale dostępny był tylko prom. Ok, nawet lepiej. Bilet tani, jak barszcz, 2 yuany (1 zł) i bez żadnych papierków. Plastikowy żeton, który zostawiało się przy bramce wejściowej. Na pokładzie byłyśmy chyba jedynymi osobami na nogach. Reszta była zaopatrzona w skutery, motory, rowery. Ale jakość wielu z nich pozostawiała wiele do życzenia. Widać było, że każdy z pojazdów swoje już przeszedł. Na przykład w jednym z nich głównym materiałem była taśma klejąca. Co do tych skuterów jest jeszcze jedna ciekawa rzecz - rękawice. Wiadomo, jak jest tylko kilka stopni na plusie, do tego podczas jazdy mocno wieje, to trzeba ręce chronić. Służą do tego ogromne ocieplane rękawice, sięgające często nawet do łokcia, rozmiarem bijące na głowę te kuchenne, za pomocą których wyciągamy gorące rzeczy z piekarnika. Zastanawiałam się ile kłopotu musi przysparzać kierowcy zdejmowanie i zakładanie takich rękawic za każdym razem, kiedy na przykład musi kupić bilet, czy później wrzucić go do kasownika. Okazuje się, że nie potrzebne moje rozmyślania, bo rękawice są przymocowane do kierownicy skutera. Praktyczne, ale i zabawnie wyglądające.






Dostałyśmy się na drugą stronę rzeki i ruszyłyśmy do starego miasta. Trochę z mapą, trochę na czuja. I dzięki temu minęłyśmy kilka ciekawych chińskich zaułków. 





Trochę odbiegnę od tematu. Po tym wyjeździe utwierdziłam się w przekonaniu, że czas najwyższy na porządny aparat fotograficzny. Mój telefon zaczął się dziwnie zachowywać, potwierdzając tym samym moją decyzję. Wyłączył się przy baterii 80%, co nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Po kilku minutach raczył się włączyć ponownie tylko po to, żeby po zrobieniu kilkunastu zdjęć wyłączyć się znowu. Nie wiem, może zimna temperatura go zaskoczyła. I tak przez cały dzień. Rezygnuję więc z robienia zdjęć telefonem, chociaż wygodny i mało miejsca zajmuje, ale czuję, że może zawieźć w najmniej oczekiwanym momencie.

Dotarłyśmy do starego miasta. Co prawda byłam już tu kiedyś, ale tym razem liczyło się towarzystwo. Przegadałyśmy cały dzień, było naprawdę miło, więc zwiedzanie nowych miejsc zostawiam na następny raz, kiedy to przyjdzie mi zwiedzać samotnie. Pod bramą wejściową zaczął prószyć śnieg i padał, tak jak deszcz na Malediwach - przez kilkanaście minut. Kramiki, sklepiki, stoiska ze wszystkim, co może uchodzić za pamiątkę z Chin wypełniały obie strony ulicy. Z każdej strony zaczepiający sprzedawcy. I to targowanie. Schemat jest zawsze taki sam. Pytamy: 
- Ile? - wskazując na ubranko dla dziecka w tradycyjnych chińskich wzorach i kolorach.
- 180 yuanów - jeśli sprzedawca zna liczby po angielsku, to powie sam. Ale przeważnie sięgają po kalkulator i wystukują ceną, o jaką im chodzi.
- O nie, nie. Za dużo - stanowczo kiwamy głową. Wtedy dostajemy kalkulator do ręki, co oznacza, że mamy podać swoją cenę. No to wystukujemy 30. Sprzedawca oburzony mówi coś po chińsku i kiwa głową, że nie. No to my grzecznie "siensie" ("dziękuję" po chińsku) i wychodzimy. I wtedy się zaczyna.
- Ok, ok, 100! 80!... i tak dalej. Pierwsza cena zawsze jest wygórowana. Do tego stopnia, że jeden ze sprzedawców był w stanie sprzedać szachy z ciekawymi chińskimi figurkami za 70, a pewnie jak bym się dalej targowała, to by zszedł jeszcze niżej. Cena początkowa: 385.






Bałam się, że zimową porą to miejsce będzie smutne. Zmierzałyśmy w kierunku jeziorka i ogrodów Yuyuan, ale po dotarciu do celu okazało się, że jest jeszcze bardziej kolorowo, niż kiedy byłam ostatnim razem. Dekoracje przygotowane z okazji Nowego Roku Chińskiego były na każdym kroku i bardzo ładnie komponowały się z padającym śniegiem. Zrobiłyśmy sobie przystanek w herbaciarni na jeziorze, do której prowadził zygzakowaty most zwany Mostem Dziewięciu Zakrętów. Według tutejszej mitologii, demony i złe duchy boją się kątów i mogą poruszać się tylko w linii prostej, dlatego ten most skutecznie udaremnia im przejście. 







Dodatki do herbaty: przepiórcze jaja, mini mandarynki, żelkowate przekąski i coś zielonego, czego nie udało się nam zidentyfikować, ani przegryźć.

Po herbatce, przy której przegadałyśmy chyba ze dwie godziny, udałyśmy się na krótki spacer po ogrodach. Jednak szybko nasze puste żołądki zaczęły się odzywać, więc wybrałyśmy się na obiad, a potem już z powrotem do hotelu. Kolejna wizyta w Chinach, pomimo tego, że zimowa i w temperaturze tylko kilku stopni, będzie zapamiętana, jako bardzo kolorowy wypad. A patrząc na zdjęcia, chyba nie muszę wyjaśniać dlaczego.









Album ze zdjęciami z Szanghaju:
Szanghaj, Chiny 09-12.02.2014

sobota, 8 lutego 2014

Hiszpańska Wioska

Lot wydawał się niezmiernie długi, trwał 6:40. Pasażerowie pojedli i poszli spać (szczęściarze, zasnęli bez problemu). Obudzili się dopiero kiedy zaczęliśmy podgrzewać śniadanie i zapach jajecznicy z kolendrą, miętą i pomidorami oraz naleśników z jagodami i ricottą rozniósł się po kabinie. Lot przebiegł bez żadnych rewelacji. Wszystko ładnie, pięknie, wręcz podręcznikowo.

Zawsze lubiłam pokoje hotelowe na wysokich piętrach. Więc kiedy dostałam klucz do pokoju numer 1817 ruszyłam prosto do windy. Za oknem przywitał mnie niesamowity widok. Przede mną Torre Akbar, którą już kiedyś porównywałam do znajdującej się w Doha Burj Qatar (można o tym przeczytać w tym poście). Kiedy na oddalone wzgórze "porośnięte" budynkami zaświeciło słońce, powstał piękny, hiszpański obrazek. Oceńcie sami.




Kiedy już część załogi wybrała się na zakupy lub do wciąż nieukończonej katedry Sagrada Familia, którą też już mam zaliczoną, ja ruszyłam w inną stronę. Moim celem była Poble Espanyol - Hiszpańska Wioska, znajdująca się na górze Montjuic. Cały kompleks został zbudowany w 1929 roku z okazji Światowej Wystawy EXPO, która odbywała się wtedy w Barcelonie. Celem było przedstawienie najbardziej charakterystycznych i znanych elementów architektury i obyczajów z najdalszych zakątków Hiszpanii. Miejsce miało być dostępne przez sześć miesięcy, a następnie rozmontowane. Ale ogromne zainteresowanie sprawiło, że władze miasta zachowały miasteczko, które w dniu dzisiejszym jest jedną z największych atrakcji Barcelony.  

Budynek reprezentujący region Aragon

Budynek reprezentujący region Aragon

Budynek reprezentujący region: po lewej i prawej Galicja, na wprost - Aragon

Twórcy zwiedzili 1600 hiszpańskich wiosek w poszukiwaniu miejsc i budynków, które mogłyby być reprezentacyjne dla danego regionu. Rezultatem tych podróży jest 116 budynków poprzeplatanych ulicami i placami z różnych rejonów kraju. Można się tu przyjrzeć pracy rzemieślników: szklarzy, ceramików, tkaczy i kupić ich świeżo wyrobione dzieła. Jest też mnóstwo restauracji i kawiarni, a nawet pijalnia czekolady.

Budynek reprezentujący region Andalucia

Budynek reprezentujący region Andalucia

Wszystkie ulotki mówiły, że pośród spacerujących turystów toczy się normalne, życie, gdzie można obserwować owych rzemieślników przy pracy. Jednak chyba i dla jednych i drugich była nie ta pora. Początek lutego to jeszcze nie sezon turystyczny, więc minęłam tylko kilka, może kilkanaście osób. Co do rzemieślników, też była ich tylko garstka. A przy pracy widziałam zaledwie dwoje: hafciarkę i pana, który robi gitary (niestety, nie znalazłam nazwy tego zawodu. No bo przecież nie "gitarzysta"). Ale warto było tu przyjechać choćby dla tych uliczek, umalowanych kwiatami i drzewami mandarynkowymi. 









Zawsze byłam zwolenniczką transportu publicznego. Jeśli można gdzieś dojechać metrem, czy autobusem, to ja jak najbardziej. Sama sprawdzam trasę, wiem gdzie jadę, nikt mnie na podkręcony licznik nie naciągnie. No i przede wszystkim tanio. Ale tym razem perspektywa spaceru 20-minutowaego z górki do najbliższej stacji metra sprawiła, że bardzo szybko wypatrzyłam czarno-żółtą taksówkę. Różnica w cenie wyszła zaledwie kilka euro, więc od czasu do czasu mogę sobie pozwolić na mały przejaw lenistwa i wygody. Po powrocie do hotelu odkryłam, że byłam całkiem blisko Magicznej Fontanny Montjuic, której wody podczas wieczornych pokazów skaczą do dźwięków muzyki, tworząc rozmaite przestrzennie ukształtowane elementy i figury, dodatkowo podświetlane różnymi kolorami. Mało tego, jak przejrzałam swoje zdjęcia, okazało się, że nawet tą fontannę minęłam! To się nazywa źle odrobione zadanie domowe. Ale na swoje wytłumaczenie mam fakt, że fontanna była wyłączona. W końcu sezon turystyczne jeszcze nie rozpoczęty. 

W Barcelonie jest jeszcze multum miejsc do zobaczenia, dlatego z niecierpliwością czekam na kolejny wyjazd w hiszpańskie regiony.  



Barcelona, Hiszpania 04-05.02.2014

poniedziałek, 3 lutego 2014

Słoneczne Melbourne

Ajajaj, nie da się już czekać z wrzuceniem posta tygodnia albo dwóch. Cały czas pojawiają się nowe komentarze pod starymi postami, cały czas dostaję od Was wiadomości, więc świadomość, że tyle osób czeka na nowy wpis nie pozwala mi siedzieć spokojnie.

Australia znów zachwyciła, tak jak się tego spodziewałam. Niczym specjalnym, po prostu urokami zwykłej codzienności. To niesamowite, jak w niektórych miastach człowiek może po prostu czuć się dobrze. 

Lot opóźnił nam się o godzinę. A to ze względu na jedną pasażerkę. Dostała przydzielone siedzenie gdzieś w środku samolotu. Koniecznie chciała się przenieść do rzędu przy wyjściu ewakuacyjnym, gdzie jest więcej miejsca na nogi. Pasażerka była dość wysoka, gdzieś ze dwie głowy wyższa ode mnie, to i żeby rozprostować nogi podczas lotu potrzebuje więcej miejsca niż inni. Do tego skarżyła się na chore kolano. Lot pełny, zajęty każdy fotel, a miejsca w rzędzie ewakuacyjnym są dość cenne przy 13-godzinnym locie. Nikt nie chciał więc z nich zrezygnować i zamienić się z lamentującą panią. Ta stwierdziła, że skoro nie możemy nic dla niej zrobić, to ona nie chce lecieć. Obsługa naziemna próbowała ją przekonać, przez pół godziny stali na schodkach przed wejściem do samolotu i rozmawiali. Pasażerka zalana łzami była nieugięta. Trzeba było więc wyszukać w cargo jej walizki (ukrytej gdzieś wśród bagażu pozostałych 334 pasażerów), bo skoro ona nie leci, to i bagaż musi zostać. Czas leciał, pasażerowie zaczęli się niecierpliwić. Pilot wygłosił więc krótki komunikat tłumaczący przyczyny opóźnienia. Wtedy jedna z osób z rzędu przy wyjściu ewakuacyjnym się zlitowała i ustąpiła siedzenia płaczącej damie. No to dawaj walizkę z powrotem do cargo. Jeden z pasażerów zapytał mojej koleżanki: "Jak to tak, dla jednej osoby opóźniacie cały lot?", na co ona odpowiedziała: "Każdy pasażer jest dla nas tak samo ważny. Pewnego dnia to może być pan albo ja". Bardzo mi się jej odpowiedź spodobała. W Melbourne wylądowaliśmy z 20 minutowym opóźnieniem, ale za to z kompletem pasażerów. Oczywiście nie mogło zabraknąć zdjęć zrobionych podczas lotu. Tym razem zrobione gdzieś nad południowym krańcem Indii. 



Na zwiedzanie miasta wybrałyśmy się we trzy: dwie Polki i Rosjanka, albo raczej Kanadyjka rosyjskiego pochodzenia. Nie miałam konkretnego planu zwiedzania. Byłam już tu jakiś czas temu i pamiętałam dobrze, że zwykły spacer po mieście w promieniach australijskiego słońca w zupełności mi wystarczył. Dlatego też grzecznie przytaknęłam, jak jedna z dziewczyn zaproponowała odnalezienie ulicy z murami pokrytymi graffiti. Wszystkie ubrałyśmy się dosyć lekko, bo w końcu w Australii lato. A tu o 10 rano nas przywitał lekki chłodek, który na szczęście szybko został przegoniony przez słońce. Nie spodziewałam się, że pod koniec dnia wrócę do hotelu ze spalonymi ramionami i nosem. 

Zaczęłyśmy od spaceru nad rzeką Yarra. Na długości całego bulwaru rozkładały się budki, namioty i stoiska z różnościami... chińskimi. A to jakieś dziwactwa do jedzenia, a to chińskie lampiony albo jeszcze jakieś inne bibeloty. Wszystko z okazji trwającego Nowego Roku Chińskiego. I tak jak dla wszystkich dookoła była to niemała atrakcja, tak na nas, dziewczynach, które w Chinach mogą być co kilka miesięcy, nie zrobiło to zupełnie żadnego wrażenia. Nie chcę, żeby zabrzmiało to jakoś zuchwale, ale nie po to leciałyśmy 13 godzin do Australii, żeby się chińskimi lampionami zachwycać. Szybkie śniadanie w Subwayu, do tego mieszanka "Aussie Summer" ze świeżo wyciskanych soków z arbuza, ananasa i trzeciego owocu, którego za Chiny nie mogę sobie przypomnieć. 







Dotarłyśmy na znany mi już Federation Square, gdzie porozstawiane były leżaki, a ludzie odpoczywali sobie przed, po lub w trakcie pracy. Zajrzałyśmy do Australian Centre for the Moving Image (Australijskie Centrum Obrazu Ruchomego), gdzie za darmo można było obejrzeć wystawę, opowiadającą historię ruchomego obrazu poprzez ciekawe eksponaty i doświadczenia interaktywne. Lekki uśmiech pojawiał się na twarzy na widok starej, prymitywnej gierki kung-fu, czy Mario Bross. 










Stamtąd wybrałyśmy się na poszukiwanie ulicy graficiarzy. Znalazłyśmy w sumie dwie, z czego z jednej zapach przegonił nas błyskawicznie. Koleżanka z Rosji stwierdziła, że ten "zapach świeżej farby" jest nie do wytrzymania. No niestety nie mogłam się z nią zgodzić co do pochodzenia woni, chyba że tutejsi bezdomni farbą sikają... Co do prac na murach, jedne były ciekawsze, inne przypominały tylko bazgroły, ale i tak czapki z głów dla autorów. Ja to mogę w tej kategorii startować co najwyżej z moją trzyletnią chrześniaczką. 





Resztę dnia spędziłyśmy już tylko we dwie Polki (Rosjanka wybrała się na poszukiwania owocu marakui, które chciała ze sobą zabrać do Doha) na spacerowaniu przy Budynku Wystawy Królewskiej, który to jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, budynku parlamentu stanowego (który swoją drogą jest niedokończony, brakuje mu kopuły), dotarłyśmy też do neogotyckiej Katedry Św. Patryka. Spacerując tak po mieście można podziwiać, jak nawet w centrum handlowym miasta, wśród nowoczesnych drapaczy chmur, widnieje wiele bardzo dobrze zachowanych starych budowli z ubiegłego wieku.

Budynek Wystawy Królewskiej

Buszujący w zbożu :)

Budynek Wystawy Królewskiej

Parlament



Katedra Św. Patryka



Ten kilkugodzinny spacer w słońcu zaczęły w końcu odczuwać i nogi i głowa, dlatego po obiedzie wróciłyśmy do hotelu na odpoczynek i zebranie sił przed lotem powrotnym. I tak jak mi się to nigdy dotąd nie zdarzało, tak po tym australijskim locie zegar mi się całkiem przestawił. W nocy kręcę się tylko w łóżku, spoglądając co chwilę na zegarek. Zasypiam dopiero koło godziny 7 rano, śpiąc do późnego popołudnia. Tracę w ten sposób cały dzień, a wieczorem chodzę jak struta z braku słońca. Na przykład teraz, w Katarze godzina 13:00. Po opublikowaniu posta kładę się spać po 20 godzinach na nogach. Wieczorem pobudka i do pracy. Mam nadzieję, że po locie do Barcelony mi się to z powrotem przestawi.


PS. Wiedzieliście, że zamknięta butelka szampana w zamrażalniku po kilku godzinach eksploduje, rozsypując się w drobny mak? Nie próbujcie tego w domu.



Zapraszam do całego albumu ze zdjęciami:
Melbourne, Australia 29-31.01.2014