Dzisiaj mam coś dla tych, którzy doszukują się negatywnych stron mojej pracy. Zacznę od tego, że nigdy nie twierdziłam, że takowych nie ma. Po prostu taka już jestem, że potrafię te rzeczy odsunąć w cień, na drugi plan, gdzie szybko się o nich zapomina. Zdrowiej się wtedy żyje. Jeden pasażer dał mi w kość? No dobrze, ale za to drugi powiedział, że to był najprzyjemniejszy lot, jakiego kiedykolwiek doświadczył. Jestem padnięta po locie? Ok, ale pokój w 5-gwiazdkowym hotelu jest na tyle wygodny, że łatwo zregeneruję siły. Zabraniają mi czegoś w Doha? Dobrze, za to lecę do Nowego Jorku, czy Tokio za darmo. Tak już mam.
Lot do Szanghaju byłby całkiem przyjemny, bo pasażerowie nie są wymagający, do tego leciały jeszcze dwie Polki, a zawsze to miło na pokładzie w swoim języku pogadać. Ale trafiła się nam dość upierdliwa przełożona. Już od briefingu przed lotem tworzyła negatywną i stresującą atmosferę. Podczas lotu czepiała się każdego, o wszystko, wtykała swój malajski nos, gdzie tylko można, chodziła za nami sprawdzając, czy robimy wszystko zgodnie z regulaminem. Kiedy szłam do jednego z pasażerów, powiedziała: "Pójdę z tobą zobaczyć czy dobrze pałeczki chińskie położysz". Albo wyrywkowo zaczepiała:
- A dla kogo ta herbata?
- Dla 3A (wskazałam pasażera po numerze siedzenia)
- A jak się 3A nazywa?
- Pan XY.
- Ok, idź.
Strasznie to wszystko było irytujące. Nie pozwoliła też nam trzem Polkom swobodnie pogadać, bo jedna była w klasie ekonomicznej, dwie w biznes, więc według niej każdy musi być w swojej części samolotu. Pod koniec lotu naprawdę wszystkim już bokami wychodziła. Na szczęście trzymała mnie myśl, że wracam z inną załogą, a tym samym inną przełożoną (bywa, że ze względu na zmianę rodzaju samolotu kilka osób z załogi zostaje w hotelu dłużej, niż pozostali i wraca następnym lotem). Czasami przez taką jedną osobę może się odechcieć latania..
|
Wczesny wschód słońca i zarys skrzydła i silnika Boeinga 777 |
Dużym plusem mojej pracy są zniżkowe bilety dla mnie i najbliższej rodziny. Można lecieć nawet za 10% ceny biletu. Ale za tym plusem idzie też minus. Musi być wolne miejsce w samolocie. Jeśli lot jest pełny, pracownik ze zniżkowym biletem nie leci, musi ustąpić pierwszeństwa tym, którzy wykupili cały bilet. Kiedy tylko pojawił się grafik na luty, wpadł mi do głowy pomysł, żeby zabrać ze sobą do Szanghaju moją Mamę, szaloną podróżniczkę. Udało mi się tak już ją zabrać w kilka miejsc na świecie (
Mama w mieście cz.1 oraz
Mama w mieście cz.2), a uśmiech dziecka, który nie schodził z jej twarzy ani przez chwilę, był najlepszym "dziękuję", jakie mogłam dostać. Tak jak przypuszczałam, nie trzeba było jej długo namawiać. Wiza do Chin wyrobiona w ekspresowym tempie, chociaż przez trwający Nowy Rok Chiński i niepracujące ambasady wiza było odebrana na dzień przed wylotem. Prowiant dla córki (ogórki kiszone i pierogi) przygotowany, dostępność miejsc sprawdzona. Z Warszawy do Doha było jeszcze 10 miejsc wolnych, do Szanghaju ponad 20. Wszystko dopięte na ostatni guzik. Dwa dni przed wylotem okazuje się, że Warszawa pełna, więc przesuwamy lot na następny dzień, a tam już tylko 4 miejsca wolne. I tak cały czas się stresowałam lotem Warszawa-Doha, a tu się okazuje, że w ciągu jednego popołudnia reszta miejsc do Chin została wykupiona. Mało tego, chętnych było wciąż więcej, niż miejsc. Zawsze jeszcze można liczyć na to, że ktoś się nie pojawi, bo np. przegapi lot łączący i nie dotrze do Doha na czas. Ale to za duże ryzyko. Nie mogłam pozwolić na to, żeby Mama "utknęła" na lotnisku w Katarze, kiedy mnie tam nie ma. Przyjazd został więc odwołany w ostatniej chwili, na dzień przed podróżą. Niestety, to jest ryzyko podróżowania na zniżkowych biletach.
W Szanghaju zimno, zaledwie kilka stopni. Chyba muszę w końcu się zaopatrzyć w porządną czapkę, bo jakoś tak nigdy nie byłam do nich przyzwyczajona. Umówiłyśmy się we trzy Słowianki, bo rzadko się zdarza, żeby aż trzy się w jednym locie spotkały. Trzeba wykorzystać okazję. Postanowiłyśmy się wybrać na stare miasto. Autobus z hotelu dowiózł nas w okolice centrum, ale byłyśmy nie po tej stronie rzeki. Liczyłyśmy na jakiś most albo tunel, ale dostępny był tylko prom. Ok, nawet lepiej. Bilet tani, jak barszcz, 2 yuany (1 zł) i bez żadnych papierków. Plastikowy żeton, który zostawiało się przy bramce wejściowej. Na pokładzie byłyśmy chyba jedynymi osobami na nogach. Reszta była zaopatrzona w skutery, motory, rowery. Ale jakość wielu z nich pozostawiała wiele do życzenia. Widać było, że każdy z pojazdów swoje już przeszedł. Na przykład w jednym z nich głównym materiałem była taśma klejąca. Co do tych skuterów jest jeszcze jedna ciekawa rzecz - rękawice. Wiadomo, jak jest tylko kilka stopni na plusie, do tego podczas jazdy mocno wieje, to trzeba ręce chronić. Służą do tego ogromne ocieplane rękawice, sięgające często nawet do łokcia, rozmiarem bijące na głowę te kuchenne, za pomocą których wyciągamy gorące rzeczy z piekarnika. Zastanawiałam się ile kłopotu musi przysparzać kierowcy zdejmowanie i zakładanie takich rękawic za każdym razem, kiedy na przykład musi kupić bilet, czy później wrzucić go do kasownika. Okazuje się, że nie potrzebne moje rozmyślania, bo rękawice są przymocowane do kierownicy skutera. Praktyczne, ale i zabawnie wyglądające.
Dostałyśmy się na drugą stronę rzeki i ruszyłyśmy do starego miasta. Trochę z mapą, trochę na czuja. I dzięki temu minęłyśmy kilka ciekawych chińskich zaułków.
Trochę odbiegnę od tematu. Po tym wyjeździe utwierdziłam się w przekonaniu, że czas najwyższy na porządny aparat fotograficzny. Mój telefon zaczął się dziwnie zachowywać, potwierdzając tym samym moją decyzję. Wyłączył się przy baterii 80%, co nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Po kilku minutach raczył się włączyć ponownie tylko po to, żeby po zrobieniu kilkunastu zdjęć wyłączyć się znowu. Nie wiem, może zimna temperatura go zaskoczyła. I tak przez cały dzień. Rezygnuję więc z robienia zdjęć telefonem, chociaż wygodny i mało miejsca zajmuje, ale czuję, że może zawieźć w najmniej oczekiwanym momencie.
Dotarłyśmy do starego miasta. Co prawda byłam już tu kiedyś, ale tym razem liczyło się towarzystwo. Przegadałyśmy cały dzień, było naprawdę miło, więc zwiedzanie nowych miejsc zostawiam na następny raz, kiedy to przyjdzie mi zwiedzać samotnie. Pod bramą wejściową zaczął prószyć śnieg i padał, tak jak deszcz na Malediwach - przez kilkanaście minut. Kramiki, sklepiki, stoiska ze wszystkim, co może uchodzić za pamiątkę z Chin wypełniały obie strony ulicy. Z każdej strony zaczepiający sprzedawcy. I to targowanie. Schemat jest zawsze taki sam. Pytamy:
- Ile? - wskazując na ubranko dla dziecka w tradycyjnych chińskich wzorach i kolorach.
- 180 yuanów - jeśli sprzedawca zna liczby po angielsku, to powie sam. Ale przeważnie sięgają po kalkulator i wystukują ceną, o jaką im chodzi.
- O nie, nie. Za dużo - stanowczo kiwamy głową. Wtedy dostajemy kalkulator do ręki, co oznacza, że mamy podać swoją cenę. No to wystukujemy 30. Sprzedawca oburzony mówi coś po chińsku i kiwa głową, że nie. No to my grzecznie "siensie" ("dziękuję" po chińsku) i wychodzimy. I wtedy się zaczyna.
- Ok, ok, 100! 80!... i tak dalej. Pierwsza cena zawsze jest wygórowana. Do tego stopnia, że jeden ze sprzedawców był w stanie sprzedać szachy z ciekawymi chińskimi figurkami za 70, a pewnie jak bym się dalej targowała, to by zszedł jeszcze niżej. Cena początkowa: 385.
Bałam się, że zimową porą to miejsce będzie smutne. Zmierzałyśmy w kierunku jeziorka i ogrodów Yuyuan, ale po dotarciu do celu okazało się, że jest jeszcze bardziej kolorowo, niż kiedy byłam ostatnim razem. Dekoracje przygotowane z okazji Nowego Roku Chińskiego były na każdym kroku i bardzo ładnie komponowały się z padającym śniegiem. Zrobiłyśmy sobie przystanek w herbaciarni na jeziorze, do której prowadził zygzakowaty most zwany Mostem Dziewięciu Zakrętów. Według tutejszej mitologii, demony i złe duchy boją się kątów i mogą poruszać się tylko w linii prostej, dlatego ten most skutecznie udaremnia im przejście.
|
Dodatki do herbaty: przepiórcze jaja, mini mandarynki, żelkowate przekąski i coś zielonego, czego nie udało się nam zidentyfikować, ani przegryźć. |
Po herbatce, przy której przegadałyśmy chyba ze dwie godziny, udałyśmy się na krótki spacer po ogrodach. Jednak szybko nasze puste żołądki zaczęły się odzywać, więc wybrałyśmy się na obiad, a potem już z powrotem do hotelu. Kolejna wizyta w Chinach, pomimo tego, że zimowa i w temperaturze tylko kilku stopni, będzie zapamiętana, jako bardzo kolorowy wypad. A patrząc na zdjęcia, chyba nie muszę wyjaśniać dlaczego.
Album ze zdjęciami z Szanghaju: