obraz

obraz

czwartek, 3 kwietnia 2014

Kerala

Narzekałam, że jedynym lotem, który mi się nie podobał w moim kwietniowym grafiku, był lot do Koczin w Indiach. I jaki lot dostałam podczas mojego trzydniowego stand by? Koczin w Indiach. A masz, zuchwały człowieku! Trochę więcej pokory okaż! Ludzie odkładają latami na jedną podróż marzeń do Indii, a ty tak wybrzydzasz? No to masz, polecisz dwa razy w to samo miejsce, gdzie od zapachu przypraw pomieszanych z zapachem codziennego życia w najlepszym wypadku kręci w nosie, a lubieżne spojrzenia lokalnych przyprawiają gęsiej skórki.

Gdzieś słyszałam powiedzenie: "Jak nie możesz pokonać wroga, to się do niego przyłącz", więc usiadłam przed komputerem, wpisałam "Koczin" w przeglądarkę i zaczęłam szukać. W rezultacie kilka miejsc zostało zaznaczonych na mapie. Postanowiłam na przekór losowi (i trochę na przekór sobie) wyjść na miasto. Strony internetowe wychwalały, że Kelara (stan w południowo-zachodnich Indiach) taka piękna, a w mojej torbie już spakowany nowy aparat fotograficzny, no to zróbmy z tego wszystkiego jakiś użytek.










Czego nie mogę zrozumieć najbardziej, to to, że Indie, tak zaludniony kraj, a nie mogą sobie zorganizować osób do sprzątania miasta, czy plaż. Więc nie ważne, jak urokliwe mogłoby być dane miejsce, porozrzucane dookoła śmieci, brud i smród od nich pochodzące zawsze zepsują scenerię. Tak było w przypadku chińskich sieci rybackich. Dlaczego chińskie w Indiach? Co prawda chiński produkt nie dziwi już na całym świecie, ale historia tych sieci sięga aż średniowiecza, kiedy żeglarze i kupcy chińscy dotarli do wybrzeża indyjskiego. Dziś są bardziej atrakcją turystyczną, niż sposobem na utrzymanie. Przy każdej sieci pracuje kilkuosobowa grupa. Dwóch mężczyzn wchodzi na drewnianą konstrukcję, która ugina się pod ich ciężarem, dzięki czemu sieć zanurza się w wodzie. Po kilku minutach podciągają ją do góry, oczyszczają ze śmieci, wyciągają ryby, które jakoś się tam zawieruszyły i po jakimś czasie powtarzają cały proces. Kiedy wypatrzyli mnie - turystkę próbującą sfotografować plażę, która powinna być gdzieś pod tą górą śmieci, od razu zaczęli nawoływać i zachęcać do wejścia na platformę i zrobienia zdjęć z bliska. Widać było, że mają plan na turystę. Weszli na konstrukcję i przez chwilę pozowali mi do zdjęcia, podczas gdy sieć powoli opuszczała się do wody. Następnie wskazali belkę, na której można bezpiecznie usiąść i zaproponowali zrobienie zdjęcia. Z ciężkim sercem podałam aparat hinduskiemu rybakowi, usiadłam i wymusiłam uśmiech. Zaproponowali, żebym za kilka minut pomogła im podnieść sieć, oczywiście bardziej w celu pozowania do zdjęcia, niż ciągnięcia liny, ale na to już się nie zgodziłam. I tak wolę robić zdjęcia, niż sama na nich być. Próbowałam wypytać o szczegóły, czy jakieś ryby z tego mają, ale chyba nie za bardzo mnie rozumieli. Wręczyli mi tylko zalaminowaną kartkę A4 z tekstem po angielsku, żeby wesprzeć ich finansowo i pomóc im przeżyć. Oto moja odpowiedź na pytanie. Nazwa stanowiska: rybak. Opis stanowiska: łowienie turystów.






















Historia Koczin jest związana z pierwszymi europejskimi kolonizatorami. Kiedy w 1498 r. przybył tu Vasco da Gama, Portugalczycy założyli tu swoje przedstawicielstwo handlowe, a miasto stało się pierwszą europejską kolonią w Indiach. Po śmierci da Gama został pochowany w tutejszym kościele świętego Franciszka, wybudowanym przez Europejczyków. Po 15 latach jego szczątki zostały przeniesione do Lizbony, ale grób istnieje do dziś. Później przyszedł czas na Holendrów, a w kolejnym stuleciu również Brytyjczycy postanowili postawić tu swoją stopę. Holendrzy "wymienili" Koczin na indonezyjską wyspę, w wyniku czego miasto stało się częścią Indii Brytyjskich. Dopiero w 1947 r. Indie uniezależniły się od Brytyjczyków. Wpływ kolonii europejskich widać na każdym kroku, kiedy spaceruje się przez miasto, a przynajmniej przez tą część znajdującą się blisko portu. 

Kościół św. Franciszka

Kościół św. Franciszka

Grób odkrywcy drogi do Indii -  Vasco da Gamy









I właśnie tutaj wyłapał mnie Hani (pisownia zapewne niepoprawna), lokalny kierowca tuk tuka, przewodnik. Za określoną z góry kwotę zaproponował wycieczkę po najbardziej znanych punktach tej części Koczin. Wiem, że w taki sposób można trafić na naciągaczy, ale też wiem, że na przykład z Katmandu w Nepalu mam miłe doświadczenia z takimi przewodnikami, którzy zawsze mi opowiedzieli mnóstwo ciekawych rzeczy i zabrali w miejsca, do których sama bym nie dotarła. Hani okazał się bardziej kierowcą, niż przewodnikiem, ale i tak nie narzekam. Jednego z miejsc na pewno sama bym nie znalazła, gdyby nie on. A mianowicie chodzi o... pralnię. W Polsce pralnie publiczne nie są chyba zbyt popularne. A przynajmniej nie były jeszcze kilka lat temu. U nas każdy pierze swoje własne brudy :) Z filmów znamy pralnie w stanach, gdzie każdy przychodzi z koszem ciuchów, wrzuca je do ogromnych bębnów, za jakiś czas wyciąga wszystko czyste i suche i wraca do domu. Inną sprawą są pralnie chemiczne, gdzie oddaje się do czyszczenia kurtki, płaszcze, garnitury i rzeczy, z którymi nie radzimy sobie w domu. Sama regularnie chodzę do pralni w Katarze ze swoim mundurkiem, który nie akceptuje innego rodzaju czyszczenia, jak chemiczne (sprawdziłam, w rezultacie mam jedną parę spodni mniej). W Koczin natomiast znajduje się pralnia, gdzie zostawiają pranie wszyscy. I bogaci i ci o przeciętnych zarobkach, którzy nie mają czasu zrobić tego sami. W owej pralni nie ma ani jednego urządzenia mechanicznego. Wszystko to praca ręczna, od a do z. W małych, oddzielnych budkach znajduje się wanna z wodą i płaski kamień, na który kładzie się powiedzmy koszulę i czyści szczotką. Zaraz za budkami znajduje się ogromne pole do suszenia. Skręcone liny pozwalają na zwinne "wplecenie" w nie ciuchów, dzięki czemu nie trzeba używać żadnych klamerek, czy spinaczy. Prasowanie odbywa się ogromnym żelazkiem z kawałkami węgla drzewnego w środku, co pozwala na utrzymanie gorąca przez jakiś czas. Klient odbiera pranie czyściutkie, prościutkie, a wszystko to zrobione domowymi sposobami. 








Podjechaliśmy też do Bazyliki Santa Cruz, ale akurat trwało tu nabożeństwo, więc nie wypadało wchodzić i pstrykać zdjęć modlącym się ludziom. Pałac Mattancherry, wybudowany przez Portugalczyków dla ówczesnego radży był zamknięty, bo był piątek. A Synagogę Paradesi Hani sprytnie ominął, chociaż miał ją też na liście do zaliczenia, ja niestety zorientowałam się za późno. Ale nic to, miałam okazję za to wejść do małego, uroczego sklepiku z przyprawami, gdzie poczęstowano mnie naturalnymi cukierkami z imbiru i kardamonową herbatą, a wyszłam z sezamowymi kulkami na przekąskę. Widziałam też składnicę surowców (korzeni, muszli, skał itp.), z których później robi się lekarstwa, czy dodatki do balsamów do ciała albo kremów do golenia. Jeden punkt wycieczki natomiast mi się nie spodobał: słoń, przykuty łańcuchami do betonowej platformy, na której stał. Na pytanie dlaczego jest przykuty, dostałam odpowiedź, że czasami bywa bardzo agresywny i wpada w furię. Cóż, też bym była agresywna i dostawała w głowę stojąc całymi dniami na betonie i mając grube łańcuch wokół stóp.

Bazylika Santa Cruz

Bazylika Santa Cruz


Pałac Mattancherry

Przyszykowania do lokalnego festynu

Wejście do sklepiku z przyprawami





Składniki do przyrządzania lekarstw


Przemieszczając się z jednego punktu do drugiego, starałam się też robić zdjęcia przechodniom, a zwłaszcza mężczyznom w pieluchach. Oczywiście, nie prawdziwych pieluchach. To taka moja nazwa na męskie spódnice podwinięte do połowy i przewieszone w pasie. Lungi, bo tak ta spódnica się nazywa, jest używana zazwyczaj jako strój codzienny, a przez klasę niektórych nawet jako strój roboczy. Podwija się ją do połowy, odsłaniając nogi do kolan tylko ze względu na wygodę. Nie krępuje to ruchów i przepuszcza więcej powietrza. Jeśli materiał jest lepszy, a zdobienia bogatsze, można używać lungi jako strój formalny, a nawet ceremonialny. Co ciekawe, rozmowa z kobietą z lungi podwiniętą do połowy uznawana jest za brak szacunku. Ciekawe co myślą tamtejsi mieszkańcy o turystach chodzących w szortach.








Tuk-tuk

Przyznaję, że nie takie te Indie straszne. Byłam, zobaczyłam i na razie mi wystarczy. Drugi pobyt w Koczin w połowie miesiąca poświęcę na relaks, zwłaszcza, że zmieniamy hotel na taki, który znajduje się zaraz przy lotnisku, więc do miasta będzie nie 30 minut, ale półtorej godziny. A tyle to nie wiem, czy byłabym w stanie wytrzymać, biorąc pod uwagę zdolności i totalną ignorancję wobec jakichkolwiek przepisów drogowych tutejszych kierowców.


Więcej zdjęć w albumie z Koczin:
Koczin, Indie 27-28.03.2014

5 komentarzy:

  1. Bylam bardzo ciekawa tej synagogi, swojego czasu recenzowalam ksiazke na temat historii Zydow w Kerali. szkoda, ze Ci sie tym razem nie udalo. Dla mnie to bylby jedyny powod, aby to miasto odwiedzic. Indie to nie moje klimaty :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Po tych kolorowych zdjęciach, które dodałaś nowym aparatem Twoje wpisy czyta się z jeszcze większym zainteresowaniem, choć myślałam, że w tej kwestii to już nie możliwe! :)

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetne zdjęcia i opisy. Gratuluję i zazdroszczę. Prawie poczułem zapach tych przypraw w sklepie... Czuję jakbym podróżował z Tobą. Nie mogę doczekać się kolejnej wyprawy i relacji z niej.

    Pozdrawiam. Kris.

    OdpowiedzUsuń
  4. Na początek nawiążę może jeszcze do A346 - jaki jest LF w biznesie i first na tej trasie? Bo to ciekawa sytuacja,że na taką prowincję wysyła się takiego kolosa z 306 miejscami z czego aż 50 miejsc to upper class... I do tego w niektóre dni druga maszyna tam lata(QTR516) A do Warszawy maluszek A320 lata na który,jak dobrze wiesz,można i przez kilka dni się nie załapać! ;-)
    Powiem szczerze,że jak ponarzekałaś trochę na Koczin to sam sprawdziłem w googlu czy jest to zasadne. Teraz już wiem - JEST! I Twoje zdjęcia tylko to potwierdzają.Brud,smród i ubóstwo...ALE taki jest świat i pogratulować odwagi,że nie bałaś się sama wypuścić na taką eskapadę i przybliżyć nam trochę ten mało znany zakątek Indii.
    Pozdrowienia.

    OdpowiedzUsuń
  5. Mój komentarz będzie trochę do Twojej notki, trochę w nawiązaniu do komentarza pKowal3. Ostatnio przecież bardzo dużo mówi się o tej eskalacji przemocy wobec kobiet, zwłaszcza turystek, ale nie tylko. Rzeczywiście podziwiam, że nie bałaś się wybrać na zwiedzanie sama i że zaufałaś Hani. Zdjęcia oczywiście fantastyczne, koloryt lokalny uchwycony, brud widoczny, smród chyba tylko Ty mogłabyś opisać©:) Chociaż jakąś namiastkę mam, byłam kiedyś w Egipcie. Tak więc jesteśmy Ci bardzo wdzięczni, że zaryzykowałaś, ale....uważaj na siebie:)) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń