Kilka razy siadałam do komputera, żeby napisać relację z Kuala Lumpur, ale kończyło się na czytaniu serwisów informacyjnych, czy bezsensownym przeglądaniu serwisów społecznościowych. Jakoś ostatnio mijałam się ze swoją weną twórczą, bo kiedy ja chciałam pracować, ona szła akurat spać. A wtedy w pisaniu przeszkadza każdy szczegół: a to sąsiadka u góry spaceruje w szpilkach po mieszkaniu, a to jacyś śmiałkowie z nową furą za kilkaset tysięcy śmigają po prostej niedaleko od mojego okna, a to nawoływanie na muzułmańskie modlitwy, itd, itd. No tak.. ten przysłowiowy rąbek spódnicy.. Oprawa zdjęć też zajmuje mi trochę czasu. Robię ich naprawdę sporo, cały czas testując możliwości aparatu i ucząc się metodą prób i błędów. Dlatego często mam kilkanaście ujęć tej samej scenerii, żeby potem wybrać to (według mnie) najlepsze. A może po prostu miałam lenia i próbuję sobie znaleźć wymówkę ) A może wszystko po trochu.
Takiego zwiedzania "na śpiąco" już dawno nie miałam. Przyjechaliśmy do hotelu, gdzie w holu powywieszane były bannery dla drużyn F1 (wyścig Grand Prix F1 odbywał się dzień wcześniej), a przy recepcji minęliśmy się z wymeldowującą się drużyną Ferrari (poznałam po czerwonych walizkach z logo, nie po twarzach), postanowiłam się przespać dwie godzinki, szybko podładować baterie i w południe wybrać się do jaskiń. Za oknem wszystko wskazywało, że moja aplikacja pogodowa się pomyliła na moją korzyść i zamiast deszczu mam przebijające się przez chmury słońce. Mój plan nie do końca został zrealizowany tak, jak bym tego chciała. Z dwóch godzin zrobiły się cztery, z nieświadomym wyłączeniem budzika w międzyczasie. Do wyjścia szykowałam się na wpół przytomnie. Te cztery godziny sprawiły, że odczuwałam zmęczenie i nocny lot jeszcze bardziej. Pół godzinną jazdę pociągiem z lotniska przespałam, natomiast na stacji przesiadkowej stałam dobre 10 minut w holu, rozglądając się dookoła, patrząc a to na znaki i strzałki, a to na mapę. Patrzyłam, ale nic nie widziałam. Funkcja "myślenie" została chwilowo wyłączona. Kiedy już jakimś cudem się ocknęłam i zauważyłam duży jak byk napis "TO BATU CAVES" (tłum. "Do Jaskiń Batu"), zdążyłam jeszcze zauważyć, że na zewnątrz zaczęło padać, co jeszcze bardziej przyćmiło mój entuzjazm. No ale poszłam na wskazany peron.
Sama Sama Hotel, Kuala Lumpur |
Kiedy czekałam na pociąg, zauważyłam różowe znaki na ziemi i podwieszone pod sufitem. Znaki "ladies zone only" wskazywały, że ta część peronu była przeznaczona tylko dla pań. Jednak co chwila przewijał się tam jakiś mężczyzna, więc pomyślałam, że to pic na wodę. Kiedy podjechało metro, jeden z wagonów miał takie same różowe oznaczenia, ale znowu widziałam, jak wsiadają do niego również mężczyźni. Jednak jak tylko pociąg ruszył, po wagonie przechadzał się pracownik, grzecznie wypraszając wszystkich panów do następnego przedziału. No nie powiem, ciekawa sprawa. W Malezji ponad połowa to muzułmanie, a ci, jak wiadomo, starają się oddzielić kobiety od mężczyzn w miejscach publicznych. Tego rodzaju pociąg kursuje tu od 2010 roku.
Dojechałam na miejsce, po deszczu nie było ani śladu. A może w ogóle nie padało tego dnia. Już po wyjściu ze stacji ukazał mi się ogromny klif. Oczy od razu powędrowały do góry, głowa mocno odchyliła się do tyłu, bo ciężko było wzrokiem objąć ten ogrom. Po raz kolejny zdałam sobie sprawę, jaki człowiek jest maluteńki na tym świecie. Kawałek dalej znajduje się wejście do Jaskini Batu, miejsca pielgrzymek dla miejscowych (i nie tylko) hinduistów. Rocznie odwiedza to miejsce około 1,5 miliona pielgrzymów. Powiedzmy taka nasza Jasna Góra :) Tutaj wejścia pilnuje ogromny posąg Murugana - boga wojny. Wysoki na 42,7m, ważący około 250 ton robi wrażenie, bo pokryty jest 300 litrami złotej farby. Żeby dostać się do jaskini trzeba najpierw pokonać trochę schodów, a konkretnie 272. Nie liczyłam, przyznaję się bez bicia. Tyle podaje Wikipedia. Ja byłam zbyt zajęta robieniem po drodze zdjęć, zwłaszcza małym, ciekawskim małpkom, które reagowały na każdy szelest, w nadziei, że ktoś akurat wyciąga jakieś przekąski. A jak nikt ich nie częstował, to potrafiły i same łapy wsadzać do kieszeni przechodzących turystów. Raz na jakiś czas zjawiał się ktoś przygotowany specjalnie na tę okazję. Ktoś z bananami lub innymi owocami. Małpy grzecznie brały, co im się dało, odskakiwały trochę na bok i skupiały się na jedzeniu. I człowiek tu się spodziewa obrazka jak z bajki rysunkowej, czy animowanej, gdzie małpa je banana tak jak my, czyli od góry. Otóż nie. Zaczynają od środka, otwierając skórkę banana na boki, niczym książkę i wyjadają środek.
W jaskini światło dzienne mieszało się ze sztucznym światłem reflektorów. Wysoko nad głowami latały ptaki i nietoperze, a po ziemi biegały szczury. Zauważyłam co najmniej dwa, z czego oba były wielkości mojej stopy. Brrr.... W małej świątyni w jaskini odbywały się akurat jakieś modły, więc pokręciłam się trochę dookoła i ruszyłam w drogę powrotną. Na placu przed wejściem do jaskini zebrało się pokaźne stado gołębi. Wypatrzyłam chłopca, któremu ten fakt bardzo odpowiadał. I wbrew pozorom, obrazek nie był ten sam, co na rynku w Krakowie: dziecko biegające za gołębiami, tupiące głośno, żeby wystraszyć i poderwać z ziemi całe ptactwo. Nie, ten chłopiec był po prostu szczęśliwy. Miło zobaczyć, że radość dzieciom mogą przynieść nie tylko gry komputerowe.
Po zaliczeniu celu mojej wędrówki, mój wewnętrzny GPS ustawił się automatycznie na hotel, mój pokój, a konkretnie moje łóżko. Myślałam o tym, żeby podjechać pod wieże Petronas Towers i porobić zdjęcia po zmroku, ale kolejne przesiadki w metrze wydały mi się w tym momencie zbyt uciążliwe, a kolejka po taksówkę w jedynym punkcie taksówek, jaki znalazłam przy dworcu, liczyła sporo ponad 30 osób. A taksówki na horyzoncie żadnej. Odpuściłam więc nocne zdjęcia.
Klasa biznesowa w locie powrotnym do Doha była obstawiona głównie przez drużyny F1. Co prawda bez kierowców, bo ci się zwinęli zaraz następnego dnia, ale za to mieliśmy na pokładzie całe zaplecze inżynieryjne drużyn Red Bull, Williams i STR.
W jaskini światło dzienne mieszało się ze sztucznym światłem reflektorów. Wysoko nad głowami latały ptaki i nietoperze, a po ziemi biegały szczury. Zauważyłam co najmniej dwa, z czego oba były wielkości mojej stopy. Brrr.... W małej świątyni w jaskini odbywały się akurat jakieś modły, więc pokręciłam się trochę dookoła i ruszyłam w drogę powrotną. Na placu przed wejściem do jaskini zebrało się pokaźne stado gołębi. Wypatrzyłam chłopca, któremu ten fakt bardzo odpowiadał. I wbrew pozorom, obrazek nie był ten sam, co na rynku w Krakowie: dziecko biegające za gołębiami, tupiące głośno, żeby wystraszyć i poderwać z ziemi całe ptactwo. Nie, ten chłopiec był po prostu szczęśliwy. Miło zobaczyć, że radość dzieciom mogą przynieść nie tylko gry komputerowe.
Po zaliczeniu celu mojej wędrówki, mój wewnętrzny GPS ustawił się automatycznie na hotel, mój pokój, a konkretnie moje łóżko. Myślałam o tym, żeby podjechać pod wieże Petronas Towers i porobić zdjęcia po zmroku, ale kolejne przesiadki w metrze wydały mi się w tym momencie zbyt uciążliwe, a kolejka po taksówkę w jedynym punkcie taksówek, jaki znalazłam przy dworcu, liczyła sporo ponad 30 osób. A taksówki na horyzoncie żadnej. Odpuściłam więc nocne zdjęcia.
Klasa biznesowa w locie powrotnym do Doha była obstawiona głównie przez drużyny F1. Co prawda bez kierowców, bo ci się zwinęli zaraz następnego dnia, ale za to mieliśmy na pokładzie całe zaplecze inżynieryjne drużyn Red Bull, Williams i STR.
Batu Caves, Kuala Lumpur, Malezja 31.03.2014 |
Odeszłaś od tradycji - brak zdjęć pokoju hotelowego ;-)
OdpowiedzUsuńPiękne zdjęcia! Kupno nowego aparatu jak najbardziej na plus! :)
OdpowiedzUsuń