obraz

obraz

środa, 4 marca 2020

Wyczekana Lizbona

Co to się dzieje, czy to człowiek się zmienia, czy przyzwyczajenia, a może jedno i drugie. Pisanie sprawiało mi tyle radości, satysfakcji. Potem przyszedł awans i więcej obowiązków. Kiedy miałam czas wolny, potrzebowałam zwykłago odpoczynku, relaksu, czasami nicnierobienia. A blog siadał po malutku, aż siadł ostatecznie. Szkoda trochę, bo mam sporo historii do opisania.
Podejmuję kolejną, chyba już ostatnią próbę reaktywacji bloga. Jak tym razem nie wyjdzie, to będzie już oficjalne zakończenie mojej "kariery pisarskiej" i pożegnanie z Wami, Czytelnikami, którzy z resztkami nadziei jeszcze tu od czasu do czasu zaglądają.



Lizbona była u mnie w planach tak naprawdę od 2010 roku. Miał być wyjazd sylwestrowy, który nie wyszedł. Ale powiedziałam sobie wtedy, że jeszcze i tak tam pojadę. I tak, ku mojej radości, zeszłego lata Qatar otworzył bezpośrednie połączenie Doha-Lizbona. No to pd razu zaczęłam się starać o ten lot. Nie było łatwo, bo nowe połączenia zazwyczaj są oblegane. Kiedy lata się już parę dobrych lat, a większość miejscowości odwiedziło się już kilka razy, każde nowe połączenie, to coś ciekawego. Tym bardziej dla takich osób jak ja, którym niestety spadek motywacji też już doskwiera.

Dostałam lot latem. Cała załoga była zadowolona i w dobrych humorach, bo wszyscy lecieli tam po raz pierwszy. Lot do Lizbony przebiegł nawet spokojnie, za dużo pracy nie było, poza normalnym, standardowym serwisem. Za to odpłaciliśmy w drodze powrotnej. W ruchu non stop. Po zakończeniu pierwszego serwisu co chwilę sypały się zamówienia na drinki. Dzwonek za dzwonkiem nie pozwalał nam usiąść ani na chwilę. A kiedy już weszło się do kabiny dostarczyć zamówione drinki, to wracało się z zamówieniem na kolejnych pięć. I tak nieprzerwanie do drugiego serwisu. Wino musujące, szczególnie popularne na tej trasie, lało się litrami, aż do wykończenia zapasów. To samo działo się podczas mojego drugiego lotu do Lizbony, który dostałam ze stand by na początku stycznia. Ale nie, żebym narzekała, w końcu czymś trzeba zapłacić za darmowe zwiedzanie świata.

Latem na zwiedzanie wyszłam w czteroosobowej grupie. I kolejny raz okazało się, że to nie najlepszy pomysł. A bo kogoś nogi zaczęły boleć, ktoś chciał spożywczaka znaleźć na zakupy, a przecież z torbami nie będzie się chodzić po mieście. Wyszło na to, że zwiedziłyśmy tylko Wieżę Belém, Pomnik Odkrywców zobaczyłyśmy z daleka, a o Zamku Św. Jerzego zapomnij, bo był na wzniesieniu. Nawet żółtego tramwaju w ciasnych uliczkach centrum nie zobaczyłam. No chyba że na pocztówkach się liczy.

Wieża Belem

Wieża Belem

Wieża Belem


Pomnik Odkrywców



Wieża robiła z zewnątrz wrażenie. Postawiona w 1520 roku po 5 latach budowy była początkowo militarnym umocnieniem miasta i bramą dla wielu podróżników, którzy tu zaczynali swoje wyprawy. W późniejszych latach - więzieniem dla jeńców i więźniów politycznych. W 1833 roku przez dwa miesiące był tu nawet przetrzymywany Józef Bem, twórca Legionu Polskiego w Portugalii. Wieża ma liczne zdobienia postaci historycznych, religijnych i... nosorożców. W 1983 roku została wpisana na listę UNESCO. Niestety do środka nie udało nam się wejść, bo było już po 17:30.

Obiecałam sobie poprawę na kolejny raz, chociaż wcale nie zamierzałam starać się o ten lot po raz kolejny. Ale że w styczniu przypisali mi lot w ostatniej chwili, to tym razem nie zamierzałam odpuścić.

Znowu zebrała się nas czwórka. Każdy chciał zobaczyć miasto, ale bez konkretnego planu co i jak. No to wcieliłam się w rolę przewodnika. Z jednej strony ciężko się zwiedza z niezdecydowaną załogą („To gdzie teraz idziemy? Nieeee wieeeem, gdzieś.. zobaczyć coś.. nie wieeeeem”), a z drugiej strony łatwiej wtedy narzucić to, co się chce („Nie wiem jak wy, ale ja idę tu, tu i tu. Idzie ktoś ze mną?”). I takim sposobem udało się zobaczyć windę Św. Justyny, która jednak z zewnątrz trochę rozczarowała. Może przyczyniły się do tego rusztowania i zakryte elewacje po obu stronach, a może fakt, że zostałam przegłosowana 3-1 że nie warto kupić biletu, czekać w kolejce, żeby wjechać na górę. Lizbona jest położona na wzgórzach. Spacerując po uliczkach często idziemy albo z górki albo pod górę. Dlatego w mieście znajduje się kilka wind, które miały trochę ułatwić sprawę mieszkańcom. Santa Justa w dzielnicy Baxia jest jedną z najsłynniejszych wśród turystów. Wybudowana w latach 1900-1902, według projektu Raoula Mesnier du Ponsard, który był uczniem Gustava Eiffela (tak, tego od Wieży Eiffla). 



Dotarliśmy do Placu Handlowego, na który wchodziło się przez piękny Łuk Triumfalny - Arco da Rua Augusta. Sześć 11-metrowych kolumn, kilka figur zasłużonych dla Portugalii (m.in. Vasco da Gama), a na szczycie trzy postacie symbolizujące Chwałę, Pomysłowość i Męstwo. Przez sam plac z pomnikiem Józefa I, przewijało się sporo turystów, a za nimi mnóstwo skrzeczących w poszukiwaniu jedzenia mew. Wskazałam na Zamek Św. Jerzego, który było stąd widać na wzgórzu, ale reszta grupy udawała, że mnie nie słyszy. Aluzja dotarła, zamek za daleko i za wysoko. No to pora na obiad. Tu na szczęście byliśmy zgodni. 


Arco da Rua Augusta






Po obiedzie sobie pomyślałam, że nie chcę być tą marudną i nieznośną osobą, która ciągnie wszystkich to tu, to tam. Postanowiłam więc się odłączyć od reszty, bo chcę zobaczyć jeszcze ten żółty tramwaj z pocztówek. Zabytkowy tramwaj nr 28 na trasie przez miasto ma wiele przystanków, na których warto wysiąść i pozwiedzać. Na to już nie było tyle czasu, więc wybrałam jedną z wielu wcześniej wspomnianych wind - Windę Bica. Tą wygląda zupełnie jak tramwaj i podjeżdża jedną z najbardziej malowniczych ulic Lizbony. Była w odległości 15-20 minut na nogach od restauracji, w której jedliśmy. Nikogo więc nie chcę ciągnąć na siłę. Ale cała trójka zgodnie opowiedziała się za tym, żeby iść ze mną, więc ok. Natomiast myślałam, że mnie zjedzą, jak powiedziałam, że kupujemy bilet na tramwaj, a na ścianie wisiała kartka z ceną 3,80 EUR. Motorniczy był na tyle uprzejmy, że poinformował nas, że bilet kupiony w kiosku za 1,50 EUR też działa. Uff, uratowana. Z dołu tramwaj, jak tramwaj. Cały urok był w widoku z góry, Weszliśmy na pokład tramwaju, motorniczy wcisnął się między turystów, poprzestawiał coś tam na podłodze, zadzwonił gdzieś komórką (taką, która służy tylko do dzwonienia i SMS-ów, jedną sprzed ery smartfonów), po chwili szarpnęło i ruszyliśmy. Kilka minut i byliśmy na górze. Widok rzeczywiście piękny, grupa zadowolona. Ja po tym chętnie wróciłabym na tę ulicę z łukiem, bo zapadał zmrok, więc na pewno byłaby cudnie oświetlona. Ale reszcie włączyło się już narzekanie, że zimno, że późno się robi, że zmęczeni, a jednocześnie wszyscy polegali na moim dostępie do internetu, żeby zamówić Ubera. Więc kolejny raz poświęciłam się dla dobra ogółu - wróciliśmy do hotelu. Dzień jednak uznaję zdecydowanie za udany.





4 komentarze:

  1. Świetne zdjęcia! Rewelacja! Aż chce się spakować plecak i ruszyć natychmiast zobaczyć te miejsca! Wow! Dzięki, Martyś! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobrze coś od ciebie przeczytać! Też zawsze robię za kierownika wycieczki i nie znosze maruderów - wolę zwiedzać sama, nikt nie jęczy mi za uchem czy "daleko jeszczeeee?!"
    Lizbona to mój cel, może w przyszłym roku w końcu się uda?

    OdpowiedzUsuń
  3. Lizbona jeszcze w moich planach, ale zanim to nastąpi cieszyłam się Twoimi zdjęciami.

    OdpowiedzUsuń