obraz

obraz

wtorek, 27 grudnia 2011

Cing-ciang-ciong

Wróciłam z Hong Kongu o 6 rano, poszłam od razu spać i wstałam o 17. Jak już kiedyś wspominałam, pory dnia mi się totalnie poprzestawiały. Tak więc siedzę sobie teraz, zajadam pierogi z kapustą i grzybami, które się jeszcze uchowały z maminej paczki i czekam na kolejny lot o 5 rano.

To nie było mądre posunięcie, ale jakoś tak wyszło. Dzień przed Wigilią ogarnął mnie jakiś taki smutny nastrój. Smutny z powodu odległości dzielącej mnie od wszystkich bliskich. Wieczorem wyszłam więc do Souq Wakif odstresować się przy marokańskiej herbacie i arabskich słodyczach baklawa. Wróciłam do siebie po godz. 2:30, posiedziałam jeszcze z godzinkę przy komputerze i poszłam spać. Obudziłam się o 7 rano, wzięłam prysznic, zjadłam śniadanie i położyłam się na drugą turę spania. I tak do 11:00. I to by było na tyle, jeśli chodzi o spanie przed lotem do Hong Kongu. A, przepraszam, jeszcze godzinna drzemka od 21:00 do 22:00. Przetrwałam ponad 7 godzinny lot, bo cały czas byłyśmy wszystkie zajęte, miałyśmy może z godzinkę przerwy między jednym serwisem, a drugim, żeby samemu coś zjeść. Przyjechaliśmy do hotelu, który znajduje się na Wyspie Lantau. Hotelowa winda pachniała choinką! Myślałam, że przez przypadek, może ktoś akurat transportował drzewko do góry, ale kolejnego dnia zapach był równie intensywny. To się nazywa świąteczny klimat ;) Weszłam do pokoju, sprawdzam szafę – szlafroczek i kapciuszki! Od miesiąca poluję na hotel z kapciuszkami, które mogłabym zabrać do Doha. A ostatnio cały czas trafiałam na hotele ze szlafrokiem , ale bez kapci. Aż w końcu się trafiło. Dodatkowo na nocnym stoliku przy łóżku widniała czerwona mikołajkowa skarpeta, a w niej… piernikowy chłopek! Naprawdę, za każdym razem jak wchodzę po raz pierwszy do nowego pokoju hotelowego, myślę sobie, że uwielbiam tą pracę!



Zebrałyśmy się we cztery dziewczyny chętne na wyjście. Pojechałyśmy więc do miasta już godzinę po przyjeździe do hotelu. Myślałam, że pozwiedzamy sobie we cztery, ale jak tylko dotarłyśmy do centrum, jedna powiedziała, że jest z kimś umówiona, dwie pozostałe koniecznie chciały iść na zakupy. No a ja nie będę przecież w Hong Kongu „zwiedzać” tych samych sklepów, które mam w Doha. Poszłam więc sama w bliżej nie znanym mi kierunku. Ulice przepełnione ludźmi. Tłumy wręcz wylewają się z każdego możliwego miejsca, z każdych drzwi, z każdej szczeliny. Nawet zwykłe przejście przez ulicę na pasach wygląda, jak przejście pielgrzymki do Częstochowy. 



Nic dziwnego, Hong Kong ma jedną z najwyższych średnich gęstości zaludnienia – 6200 osób na km2. Ale mimo tego mają w mieście sporo zielonych miejsc. Większość mieszkańców mieszka w kilkudziesięciopiętrowych blokach. Po prostu wymyślili sobie, że będą się rozrastać wzwyż, a nie wszerz ;) Miasto błyszczy od blasków neonów i migających reklam, wśród tłumu na ulicy można wypatrzeć kilka osób próbujących zebrać kilka dolarów przez śpiewanie, granie, rysowanie. Prawie sami Azjaci, jak dla mnie – wszyscy wyglądający tak samo. Dziewczyny poubierane w kurtki z futerkiem i miniówki ledwo zakrywające pupę, do tego cienkie kabaretki opaska na włosy z uszami Myszki Miki..



Po jakimś czasie spotkałyśmy się z dziewczynami w umówionym miejscu, skąd miałyśmy razem iść na Laser Show. Pomyślałam, że laser show w Hong Kongu, to musi być naprawdę coś. A tymczasem okazało się, że na dwóch wysokich budynkach umieścili po trzy zielone nitki laserowe i machali nimi to w lewo, to w prawo. Zachwyt tłumu jak dla mnie był niewyjaśniony. To już na dyskotece w Izdebniku pod Krakowem widziałam lepszy pokaz, kto był ten wie ;) Ale sama sceneria robiła wrażenie, więc i tak mi się podobało. Próbowałam zrobić zdjęcie panoramiczne, ale rękę mam jeszcze nie wyćwiczoną do nowego aparatu. Za to kupiłam piękny magnes na lodówkę z dokładnie taką panoramą, jaką próbowałam uchwycić. Swoją drogą, moja lodówka może się poszczycić już całkiem niezłą kolekcją ;)






Metro – kolejne miejsce obrazujące gęste zaludnienie Hong Kongu. Już po kilku minutach człowiek się przyzwyczaja i przestaje reagować na popchnięcia, szturchania, deptanie po piętach, itp. Stacje metra wyglądają podobnie, jak w europejskich miastach, z tą różnicą, że samo torowisko jest oddzielone szklaną ścianą. Kiedy pociąg metra wjeżdża na stację, jednocześnie otwierają się drzwi w szklanej przegrodzie i drzwi pociągu, które o dziwo zawsze znajdują się na tej samej wysokości.



Podczas drogi powrotnej do hotelu kilka razy mi się przysnęło, dlatego po dotarciu do pokoju wzięłam szybki prysznic i do łóżka. Obudziłam się po 16 godzinach. Oczywiście, budzik był nastawiony dużo wcześniej, ale mój organizm się jemu sprzeciwił: jedna ręka go wyłączyła, druga nakryła mnie kołdrą i całe ciało zgodnie przewróciło się na drugą stronę. Z jednej strony dobrze, bo w końcu zregenerowałam siły, ale z drugiej straciłam sporo czasu. Na szczęście miałam już mały plan zwiedzania zrobiony, musiałam tylko okroić go trochę ze szczegółów. Wybrałam się na wyżynę Ngong Ping. Sznurek ludzi oczekujących na kolejkę linową trochę mnie przeraził, ale jedyne 40 minut i było po krzyku. 


Podróż na wyżynę w wagoniku kolejki z przezroczystą podłogą była naprawdę niesamowita. Po około 20 minutach takiej jazdy zza wzgórza zaczął wyłaniać się ogromny posąg Buddy Tian Tan. Niestety, nie udało mi się do niego dotrzeć i pokonać 268 prowadzących do niego schodów ze względu na ograniczenie czasowe. Nie szkodzi, ten największy na świecie, warzący ponad 250 ton i mierzący 34 metry posąg Buddy z brązu nawet z daleka robił wrażenie. Pospacerowałam sobie za to po Ngong Ping Village, w samym sklepie z herbatami spędziłam chyba ze 30 minut :) Przed zejściem na dół - kolejna godzina w kolejce. Ale nawet nie wiem, kiedy ta godzina zleciała. Kolejka była niesamowicie długa, co kilkanaście metrów stał chłopek z tablicą informującą, że z tego miejsca czas oczekiwania wynosi 45, 60, czy 75 minut, ale cały czas pomalutku się ruszała, więc nie było źle.






Widok na budynki mieszkalne po zmroku.

Lot powrotny zapowiadał się spokojnie, tylko 90 pasażerów i ponad 9 godzin lotu. Dostałam kuchnię, w której czuję się już coraz pewniej. Pomiędzy dwoma posiłkami, które serwujemy w tym locie, mamy jakieś 4 godziny przerwy, kiedy nie wiadomo, co ze sobą zrobić. Spędziłyśmy więc czas na grach i zadaniach typu: przesuń 3 zapałki, żeby z czterech kwadratów zrobić trzy. Tylko że zamiast zapałek używałyśmy tubek z cukrem do herbaty ;) Aż mi się umysł zaczął przegrzewać, więc zabrałam się za podgrzewanie śniadania dla pasażerów.

Wróciłam rano do siebie, mój jednodniowy stand by zmienili mi już na Muscat w Omanie. Lecę więc za parę godzin. Następna relacja pewnie po Nowym Roku z Nepalu. Już raz tam byłam, zobaczyłam sporo, ale jeszcze sporo jest do odkrycia ;)

Hong Kong 25-27.12.2011

1 komentarz:

  1. Pewnie Hong Kong będzie jeszcze nie raz Twoim celem więc po tych schodkach do Buddy wejdziesz nie raz :)

    zupełnie inna kultura, inna architektura.. wszystko zachwyca! ach tylko pozazdrościć :)

    nie mogę się doczekać wpisu z nowego roku!

    tym czasem.. radosnego sylwestra na pokładzie Martina ;D

    OdpowiedzUsuń