Ostatni lot roku
2011 – Katmandu. Tym razem miałam już ze sobą aparat fotograficzny, więc
wykorzystałam go już na pokładzie samolotu. Co prawda zdjęcie zrobione przez
małą szybkę obserwacyjną w drzwiach, otwór o rozmiarach akurat, żeby wpasować w
niego aparat, ale może chociaż trochę uda mi się Wam przekazać ten niesamowity
widok – Himalaje wyrastające ponad chmury.
W drodze do
hotelu rozmawialiśmy w autobusie na temat plotek o hotelu w Katmandu.
Nasłuchałam się już różnych rzeczy, że straszy, że światło gaśnie, że w lustrze
pojawia się tajemnicza dama, że ktoś puka, coś skrzypi, itp. Ja mam swoją
teorię na ten temat. Kiedy byłam w Katmandu po raz pierwszy, nic podejrzanego
nie słyszałam, nic mi się nie przytrafiło. A to dlatego, że nie słyszałam tych
opowieści przed przyjazdem. Natomiast jeśli ktoś się najpierw nasłucha o
duchach, zjawach i innych zmorach, to umysł jest już przygotowany na
wychwytywanie wszystkiego, co odbiega od normalności. Wtedy i hotel będzie się
wydawał ponury, portier niczym z zaświatów, a cienie na ścianie będą się
układały w upiorne kształty. Mieliśmy bardzo wyluzowanego pierwszego oficera z
Jamajki, który jak tylko wychwycił, że jedna z dziewczyn naprawdę się boi,
zaczął podsycać opowieści. Między innymi powiedział, że światło najpierw
zacznie mrugać, a potem zgaśnie. Ja się tylko śmiałam pod nosem, bo dziewczyna
była coraz bardziej przerażona ku uciesze Son of Jamaica. Postaliśmy trochę w
korku wśród różnych busów, busików, monocyklów, rowerów, taczek i innych
pojazdów. Dotarliśmy na miejsce, w hotelu zimno jak pierun! Na zewnątrz 16
stopni, w środku chyba tyle samo. Próbowałam coś pokombinować z klimatyzacją,
ale temperatura się nie zmieniała. Zaczęłam się więc przebierać, mundurek
poszedł do szafy, wstawiam sobie wodę na herbatę i nagle bzzzzzz….. światło
zaczęło mrugać i zgasło! Jak mamę kocham! Naprawdę! W caluśkim hotelu! Oczy
były przyzwyczajone do światła, więc nie widziałam nic, tylko czerń. Zaczęłam
się śmiać, bo pomyślałam sobie o tej dziewczynie, która teraz pewnie umiera ze
strachu. Ale po chwili zrobiło się jakoś tak niekomfortowo ;) Sięgnęłam więc do
swojego bagażu po latarkę (tak, mam na wyposażeniu małą, poręczną latareczkę.
Jak podczas nocnego lotu pasażerowie zasną, gasimy światło w całej kabinie, ale
przecież trzeba się jakoś po niej poruszać). Zaświeciłam, zrobiło się już
trochę lepiej. Po kilku kolejnych sekundach włączyło się światło. Niby nic
takiego, może mają jakieś przeładowania, może korki im wywala, ale jak się
nasłucha tylu opowieści, to nawet nie wierząc w te wszystkie bajki, przez
chwilę każdy poczuje się niepewnie.
A światło w
hotelu gasło tego wieczoru jeszcze trzy razy :)
Jako wieczorny
relaks zaserwowałam sobie małą pogadankę na Skype z rodzinką, a później z
czystego już lenistwa zamówiłam sobie jedzenie do pokoju, a co! Tyle razy
słyszałam, że ktoś opowiadał, jak zamówił sobie room service, coś, co ja znałam
właściwie tylko z filmów. Ale ponieważ wszystko jest dla ludzi, wybrałam sobie
włoskie spaghetti, wypróbowane już podczas poprzedniego pobytu w tym hotelu i
zadzwoniłam. Po niedługim czasie pan elegancko ubrany wniósł mi na jednej ręce
tacę z całym posiłkiem. Skoro już się rozbijam po takich hotelach, to muszę
zacząć też korzystać z ich usług i raz na jakiś czas poczuć się trochę „ę ą” ;)
Następnego dnia
wiedziałam już co i jak, jeśli chodzi o tutejsze zwiedzanie. Dwie dziewczyny
też chciały się wybrać, ale do Świątyni Małp, którą ja widziałam ostatnio, a
nie chciałam tracić czasu na to samo, więc ponownie wybrałam się sama. Tym
razem już solidnie przygotowana i z instrukcjami dla taksówkarza, gdzie ma mnie
zawieźć. Tym razem nie było mafiozo w Toyocie sprzed 40 lat. Trafił mi się
Filipino, ale na szczęście dość kumaty.
Zawiózł mnie do świątyni Pashupatinath.
Do samej świątyni nie mogłam wejść, bo tylko wyznawcy Hinduizmu, do tego
urodzeni w Indii mogą tam wejść. Ale udało mi się zrobić kilka zdjęć z
zewnątrz.
Świątynia ma miedziane dachy pokryte złotem. Ma cztery wejścia, z
każdej strony jedno. Przed każdym z nich stała kolejka Hindusów. Przy jednym z
wejść stoi pozłacany posąg Świętego Byka Nandin, który symbolizuje wyzwoloną
duszę ludzką. Oczywiście dostrzegł mnie jakiś przewodnik i bardzo dobrze, bo
pokazał mi tyle miejsc, że na pewno sama bym do nich nie trafiła – miejsca modlitwy,
miejsca do składania próśb, obsypując wszystko płatkami kwiatów, ogromne
znicze, od których zapala się pochodnie w podziękowaniu za spełnioną prośbę.
Wielkie wrażenie wywarło na mnie Arya Ghat, miejsce używane do kremacji ciał
zmarłych nad rzeką Bagmati. Właściwie na początku myślałam, że przewodnik
opowiada mi o tym, co kiedyś się tu robiło, ale kiedy tam dotarliśmy, dym
unosił się wysoko w powietrze, kilka stosów było rozpalonych, przy każdym z
nich zgromadzona garstka rodziny. Zanim przystąpi się do takiej ceremonii,
zmarłemu trzeba ogolić włosy, brwi i wąsy, nie zostawia się na nim żadnych
ciuchów ani biżuterii. Owija się w specjalną tkaninę. Zazwyczaj najstarszy syn
powinien się zająć podpaleniem, ale jeśli nie potrafi, można wynająć mężczyznę,
który to zrobi. Wszystkie rzeczy zmarłego, ubrania, biżuteria, inne rzeczy,
które miał przy sobie, wrzuca się do rzeki. Dlatego bardzo często można tam
spotkać biednych ludzi, plądrujących rzekę. Całkowite spalenie ciała zajmuje
3,5 h, a prochy rozsypuje się nad rzeką. Potem syn ubiera się na biało i udaje
się do świątyni, gdzie spędza 13 dni. Przy rzece jest nawet hospicjum, ludzie
specjalnie przyjeżdżają tu u schyłku swojego żywota, żeby później ich ciało
zostało spalone. Kremacja zapewnia im reinkarnację. Przy pogrzebaniu w ziemi
nie mają na to szans. Osobne „platformy” są dla ludzi z różnych szczebli
społecznych. Pierwsza z nich była dla króli, więc teraz pozostaje pusta. Druga
jest dla ważnych osobistości i na tej się palił stos. Osobne są też dla ludzi
armii, osobne dla ważnych ludzi biznesu. Ogólnie całe to miejsce było trochę
przerażające, zwłaszcza płonące stosy… I jeszcze jedna ciekawostka, pielgrzymi
bardzo często zanurzają się w rzece Bagmati wierząc, że kąpiel w wodzie
zmieszanej z prochami zmarłych sprawi, że w kolejnym wcieleniu nie staną się
zwierzętami..
Po drodze
minęliśmy miejsce, gdzie kiedyś składano ludzkie ofiary, niestety nie mogę
sobie przypomnieć nazwy tego miejsca. W każdym razie zaprzestano ofiar z ludzi
około 300 lat temu, teraz raz w miesiącu składa się tu ofiarę ze zwierząt.
Jest
też posąg boga z kilkoma rozcięciami w różnych miejscach. Jeśli ktoś ma problem
z nogą, przychodzi w to miejsce i wsuwa pieniądze w szparę w nodze – noga będzie
wyleczona. Jeśli jest problem z sercem – jest i szpara w klatce piersiowej.
Kawałek dalej w skałach wydrążone są trzy chatki, w których zamieszkuje trzech
mnichów. Pierwszy, w najniższej chatce jest ubrany na czarno i można mu „robić
wszystko i jeść wszystko, nawet ludzi”, jak powiedział przewodnik. Drugi ubiera
się na biało i już ma kilka ograniczeń. Nie może jeść mięsa i musi zachować
czystość. Nie ma więc swojej rodziny. Trzeci natomiast wymalowany jest na
kolorowo. Cała trójka może udzielić rad, jeśli tylko ma się problem i jeśli
przyjdzie się z pieniężna darowizną. A wszystkie pieniądze przeznaczane są na
podróże kształcące mnichów lub na owoce dla zwierząt w tutejszym parku.
Tenże
właśnie park był kolejnym przystankiem. Sam park nie zrobił na mnie wrażenia,
biegało po nim sporo małpek i jeleni. Ale za to widok na Katmandu z wysokimi,
białymi szczytami w tle był już bardzo ciekawy.
Przewodnik zabrał
mnie w kolejne miejsce – dom opieki Matki Teresy. Mieszkają tu same babcie i
dziadzie, wygrzewający swoje stare kości w promieniach słońca w każdym możliwym
miejscu. Dookoła porozwieszane pranie, ludzie śpią, modlą się, jedzą. Kuchnia
funkcjonuje głównie z darowizn, więc i ja dorzuciłam parę groszy. Chciałam
porobić kilka zdjęć, ale jedna babulinka zaczęła coś wykrzykiwać w swoim języku
ze srogą miną, więc zrezygnowałam. Przewodnik przetłumaczył mi później jej
słowa: „Co to ma być?! Wszyscy mnie fotografują! Taka piękna jestem, że tylko
zdjęcia i zdjęcia! Dosyć tego!” – mniej więcej coś w tym rodzaju.
Ze świątyni
hinduskiej wybrałam się do świątyni buddyjskiej. Wcześniej jednak podziękowałam
swojemu przewodnikowi, zapłaciłam mu tyle ile chciał, bo zasłużył. Dał mi też
swój numer telefonu i powiedział, że następnym razem jak będę w Katmandu, to on
może oprowadzić mnie po innych miejscach. Nie trzeba nawet brać hotelowej
taksówki, bo on ma swój motor :D Tak, obserwując ruch uliczny w Nepalu,
przypominający ten w Indii, czyli jednym słowem samowolka, już widzę jak
wsiadam na motor z jakimś Nepalczykiem, jeszcze pewnie bez kasku, bo po co komu
kask ;)
Przewodnik - Nirag :) |
Boudhanath –
kolejny przystanek. Tym razem bez przewodnika, więc wiadomości wyszukałam sobie
w sieci. To największa buddyjska świątynia w Nepalu i też najbardziej czczona.
Dookoła znajduje się mnóstwo sklepików z drobnostkami dla turystów oraz wiele
małych, buddyjskich świątyń. Boudhanath to ogromna biała kopuła, która potrafi
oślepić odbijając promienie słońca. Podobną widziałam poprzednim razem w
Świątyni Małp, ale tamta była zdecydowanie mniejsza. Jednak para oczu
obserwująca każdą stronę świata to czynnik wspólny obu świątyń. Pod każdą parą
oczu, zamiast nosa jest znak zapytania, oznaczający cyfrę 1 w języku nepalskim.
Symbolizuje to jedność i jeden tylko sposób, by osiągnąć oświecenie, a
mianowicie przez nauki Buddy. Z najwyższego miejsca kopuły rozciągają się we
wszystkich kierunkach kolorowe chorągiewki, które w rzeczywistości są
kolorowymi chusteczkami, zapełnionymi nepalskimi napisami.
Pierwszy obraz
tej świątyni, jaki ukazał się moim oczom, był niesamowity – bielusieńka świątynia
z wyraźnymi, niebieskimi oczami, ozdobiona kolorowymi chustami i ze sznurkiem
medytujących mnichów tybetańskich. Do tego z ogromnych głośników rozlegały się
dźwięki muzyki sprzyjającej medytacjom. Nie dało się przejść obojętnie, głębokie
rozmyślania same dopadały człowieka.. Żeby chociaż trochę przybliżyć ten
klimat, nagrałam krótki filmik.
Ogólnie część
drugą wycieczki do Katmandu uważam za udaną. A Sylwester? Nie odczuwalny w
żaden sposób w tym roku. No, może podczas żegnania pasażerów oprócz „Dziękuję,
do widzenia” mówiłyśmy też „Szczęśliwego Nowego Roku”. Północ wybiła, gdy
byliśmy w autobusie, jadąc z samolotu do budynku technicznego, więc bez
rewelacji. W Doha – żadnego pokazu sztucznych ogni. Wszystko wystrzelali
podczas National Day 18 grudnia, ale to opiszę innym razem.
Ach... chyba jeszcze nigdy nie zazdrościłem Ci tak bardzo wizyty w jakimś mieście. Katmandu zdecydowanie jest w TOP3 moich miejsc do odwiedzenia. A widok Himalajów z okien samolotu mnie również powalił. I żałowałem tylko, że aparat nijak nie potrafi oddać tego, co tam widziałem.. To podobnie jak z zorzą polarną - najbardziej niesamowite zjawisko, a zdjęcie nijak tego nie oddaje i kto jej nie widział, nie zrozumie mojej ekscytacji.
OdpowiedzUsuńJedzenie hotelowe kojarzy mi się z filmowymi stewardesami, które szczególnie w takim świąteczno-noworocznym okresie korzystały z tych usług :)
OdpowiedzUsuńSzczęsliwego Nowego Martina :) Niech nasze marzenia staną się wspomnieniami!