obraz

obraz

piątek, 20 kwietnia 2012

Singapur

Singapur trafia na listę miast, w których mogłabym mieszkać. To miejsce naprawdę robi wrażenie. Jest czyste, schludne i bardzo przyjemne dzięki roślinności. Korków nie widziałam żadnych, nie tak jak w Dżakarcie, gdzie kilkunastokilometrowa podróż do miasta zajęła nam 2 godziny. Singapur naprawdę urzeka. To miasto jest też znane z wielu zakazów. Na przykład za rzucenie śmiecia na ulicę grozi kara 1000$. To samo za, uwaga, żucie gumy! Nie wolno tego robić w miejscu publicznym! Ale to właśnie dzięki temu to miasto jest takie czyste. Wyobrażam sobie, gdyby wprowadzili taki zakaz w Polsce. Założę się, że następnego dnia chodniki świeciłyby się od białych gum do żucia. Tak po prostu, na złość władzom.


Wracając do Singapuru. Tym razem wyszłam wieczorem z Koreanką. Wysiadłyśmy nad rzeką i rozsiadłyśmy się w jednej z restauracji. Zamówiłam przepyszne żeberka wieprzowe i piwo. Karta z piwami była tak okazała, jak niejedna karta win w dobrej restauracji. Wybór piw z całego świata. Chciałam spróbować czegoś nowego. Wzięłam więc piwo z USA, które mnie przyciągnęło nazwą AROGANT BASTARD („arogancki drań”). Było co prawda bardzo gorzkie, ale do mojego obiadu pasowało idealnie. Po jedzeniu trzeba było Spalic trochę kalorii albo przynajmniej rozruszać się, żeby lepiej się trawiło, wybrałyśmy się więc na spacer wzdłuż rzeki. Po drodze minęłyśmy szereg restauracji serwujących owoce morza. Ale nie jakieś tam małże, czy krewetki. Trochę większy kaliber. My byłyśmy już po jedzeniu, ale nawet jeśli byłabym nie wiem jak głodna, wołami by mnie nie zaciągnęli do stołu z takimi krabami!









Następnego dnia obskoczyliśmy lot na Bali i z powrotem. Na kolejny dzień w Singapurze miałam ułożony swój plan wyjścia na miasto. Chciałam zabrać się pierwszym autobusem z hotelu, odjeżdżającym o 10:15. Ale że kilka dziewczyn wybierało się o 8 rano do ogrodu botanicznego, postanowiłam się zabrać z nimi. Byłam bardzo ciekawa, bo przecież całe miasto wygląda, jak jeden, wielki ogród botaniczny, więc co dopiero będzie na miejscu? Pospacerujemy po ogrodzie, później odłączę się od dziewczyn i zrealizuję swój plan zwiedzania. Ogród od samego początku napawał spokojem: ludzie spacerujący, relaksujący się na ławeczce w słońcu, biegający alejkami i rozciągający się na trawie. Nic, tylko do nich dołączyć. Do tego, co drzewo, to z innej bajki. A kiedy dotarłyśmy do części z orchideami, to buzia nie zamykała się z zachwytu. Tyle kolorów, tyle dziwnych kształtów… Może po prostu wrzucę kilka zdjęć.














Dwie dziewczyny zrezygnowały z wejścia do tej części, ze względu na płatny wstęp (5 $). „To tylko kwiaty” mówiły. Tak, ale jakie kwiaty! Kiedy tak chodziłyśmy i podziwiałyśmy piękno natury, zaczęło kropić. Nic nowego, Singapur leży w takiej strefie, że o każdej porze dnia i nocy można się spodziewać prysznicu. Skierowałyśmy się powoli do wyjścia z ogrodu orchidei, gdzie czekały na nas dwie pozostałe dziewczyny. Zaczęło padać coraz mocniej. Ludzie tłoczyli się pod dachem sklepu z pamiątkami, masowo kupując jednorazowe płaszcze przeciwdeszczowe, zrobione z plastikowych worków. Kiedy deszcz trochę złagodniał, postanowiłyśmy wrócić do hotelu. Ruszyłyśmy więc do wyjścia, które jak się później okazało, było dużo dalej, niż zakładałyśmy. Po drodze deszcz nasilał się coraz bardziej, aż zrobiła się z tego ogromna ulewa. A tu ani żadnego dachu, ani pod drzewem się schować, bo zakaz deptania trawy, a alejki były tak kręte, jak tylko mogą być. No tak, jak się spaceruje w słońcu, to można tak sobie chodzić pomalutku, a to w lewo, a to w prawo. Ale jak się ucieka przed gęstym deszczem, to przez te zakręty niezły kawałek drogi się nadrabia. Bawiłyśmy się przy tym świetnie! Było ciepło, deszcze też ciepły, więc i my zadowolone. Dopiero kiedy wszystko nam przemokło do suchej nitki, z bielizną włącznie, sukienki robiły się przezroczyste, zaczęłyśmy na poważnie rozglądać się za taksówką. Ale nie tak łatwo w takim poukładanym kraju zatrzymać taxi na ulicy. Trzeba znaleźć wyznaczone do tego miejsce. A nawet jak już takie znalazłyśmy, to jak nas jeden taksówkarz zobaczył takie przemoknięte, to zrezygnował i odjechał. Drugi się na szczęście zlitował i nawet wyłączył klimę, żebyśmy nie zmarzły. 





Oczywiście z moich dalszych planów wyszły nici, bo po ulewie przyszła burza, którą na szczęście oglądałam już z hotelu. Jak tylko wróciłam do pokoju – gorący prysznic, szlafroczek, kapciuszki i pod kołdrę! Nie wiem, jak oni to robią, ale poduszki hotelowe są zawsze takie mięciutkie i wygodne. Do tego przy łóżku miałam „menu poduszkowe”, można było sobie zamówić poduchę wg własnych potrzeb.


Resztę dnia spędziłam na skype’owych pogaduchach i odpoczynku. Lot powrotny przypadł o niefortunnej porze, kiedy mój organizm był już przyzwyczajony do w miarę normalnego funkcjonowania, zwłaszcza po ostatnich dniach wolnych: w nocy śpi, w dzień pracuje. Przyszła więc noc, organizm do spania, a tu trzeba lot obsłużyć. Do tego jak na złość, wszyscy pasażerowie, a było ich tym razem 217, byli tak grzeczni, tak ładnie spali, że nie było co robić. Całą tę notatkę napisałam właśnie w samolocie, na wysokości 39000 stóp (11887m).

Przede mną dwa ciężkie dni. Po powrocie z Singapuru lądujemy w Doha o 5 rano. Tego samego dnia o godz. 19 mam lot charytatywny do Bahrajnu. Wracam o 23:00, a następnego dnia o 11:30 ruszam do Aten. Niestety ten lot jest z serii turnaround, więc po 5 godzinach lotu czekamy, aż wysprzątają samolot i wracamy kolejne 5 godzin do Doha. No trudno, Ateny zwiedzę sobie innym razem. A tymczasem cały czas jestem pod wrażeniem Singapuru.

Mam kilka filmików z Singapuru, ale nie mam teraz czasu ich załadować, więc pojawią się nieco później.

Singapur 17-20.04.2012

2 komentarze: