obraz

obraz

wtorek, 17 lipca 2012

Jedno oko na Maroko

Doha - Tunezja - Casablanca - Tunezja - Doha. Taka była trasa mojego kolejnego lotu. Prawie 6-godzinny lot do Tunezji, godzinny postój i dwie godziny do Maroka. Tam odpoczynek. Lot bardzo pracowity, co chwilę słychać było charakterystyczne "ting!", na które zrywamy się z siedzeń, bo oznacza to, że któryś z pasażerów nas wzywa. Właściwie w tym locie nie trzeba było się zrywać, bo nie było nawet chwili, żeby usiąść ;) Ale co zrobić, taka praca, jeden lot jest lepszy, drugi gorszy. Zasuwałam więc sobie, jak zawsze, niestety do czasu. Przy ładowaniu posiłków na tace otworzyłam jeden z piekarników i sięgnęłam do środka. Gorąca para buchnęła prosto na moją rękę i nie pomogły nawet rękawice. Jeden z paluchów, a konkretnie środkowy (ten, którego nie powinno się pokazywać w pojedynkę) oberwał dosyć mocno. Na początku było tylko czerwone, więc zaaplikowałam sobie żel chłodzący na oparzenia, który mamy w samolotowej apteczce. Ale pod koniec lotu już nawet bałam się na to patrzeć, taki wielki bąbel się zrobił. Niestety, takie ślady nie znikają po kilku godzinach, więc może mi to trochę namieszać w grafiku.

Casablanca - to miasto wielu kojarzy się ze znanym filmem z 1942 roku, z którym tak naprawdę łączy je tylko nazwa. Żadna ze scen "Casablanki" nie była nakręcona w Maroku, wszystko powstało w USA. Ale ponieważ turyści przemierzali Maroko w poszukiwaniu śladów z filmu, w 2004 roku w Casablance powstała Rick's Cafe na wzór tej filmowej. Więc skoro już tam byłam, to może by wypadało w końcu film obejrzeć ;)




Na zwiedzanie wybrałam się z dziewczynami z Kostaryki i Sri Lanki. Zaczęłyśmy od Meczetu Hassana II, który nazywany jest "tronem na wodzie" ze względu na swoje położenie. Posadowiony jest na palach wbitych w dno morskie (kojarzy mi się z Wenecją), na skraju lądu, który wcina się w Ocean Atlantycki. To jednocześnie meczet i mauzoleum ojca obecnego króla Maroka. Jest jednym z najnowocześniejszych meczetów na świecie, ma mechanicznie otwierany dach, w zależności od pogody i (podobno) laser strzelający w niebo, widoczny z odległości 50 km. Ale otwierany dach to nie tylko zwykły "bajer". To i częściowo przeszklona posadzka budynku ma umożliwić muzułmanom kontemplację Allaha poprzez boski ocean i niezmierzony nieboskłon, zgodnie z zaleceniami koranu. To drugi co do wielkości meczet na świecie, zaraz po tym w Mekce, w Arabii Saudyjskiej, ale za to jego minaret o wysokości 210 m ma miano najwyższego minaretu na świecie. Bardzo żałuję, że nie mogłyśmy zwiedzić go od środka. To jeden z niewielu meczetów w Maroku udostępniony do zwiedzania dla niemuzułmanów. Niestety trafiłyśmy na złą godzinę. Meczet codziennie po godzinie 15:00 jest zamykany. Z zewnątrz robił piorunujące wrażenie. 










Spod meczetu i jego dziedzińca, który może pomieścić 80 tys. osób udałyśmy się w kierunku cornishe, czyli tutejszej promenady nad brzegiem oceanu. Po drodze spróbowałyśmy tutejszych smakołyków: orzechów i migdałów w karmelu i chipsów. Te drugie smakowały, jakby leżały z tydzień w misce, zanim ktokolwiek postanowił się za nie zabrać, za to orzechy - miodzio!






Spacer szybko sprawił, że nasze żołądki zaczęły się domagać czegokolwiek, solidarnie wspierane przez nosy, które wyłapywały coraz to więcej zapachów. Oczywiście wypadało spróbować coś lokalnego, więc wybrałyśmy marokańskie tajine z kurczaka. Tajine to sposób grillowania potraw i jednocześnie naczynie ceramiczne, w którym posiłek jest podawany. Na popitkę lokalne piwo Casablanca. Z ciekawości wzięłyśmy jeszcze obiecującą pozycję z menu "sałatka marokańska", ale okazała się zwykłą sałatką z tuńczykiem, cebulą i pomidorami, którą każdy bez problemu może przygotować w domu.









Kiedy brzuszki już zostały napełnione, a kubeczki smakowe dopieszczone deserem w postaci gofrów z bitą śmietaną, ruszyłyśmy dalej. W planie była wspomniana już wcześniej restauracja filmowa "Rick's Cafe", do której dotarłyśmy z zabawnym taksówkarzem, który obwiózł nas chyba przez pół Casablanki, zanim znalazł to miejsce. Nestępnie lokalny souq, czyli nic innego, jak targowisko. A na targowisku kolorowo, głośno i tłoczno. I właśnie dlatego warto to miejsce zobaczyć. Ryby leżące prawie że na ziemi, ślimaki smażące się w dziwnej mazi, ciuchy od lokalnych strojów po "oryginalne" koszulki Ralpha Laurena i torebki Louis Vuitton i wiele, wiele innych ciekawostek.






W drodze powrotnej wrzucili mnie do kuchni, żebym nie musiała serwować pasażerom poparzoną ręką. I to był jedyny pozytywny aspekt tego całego poparzenia. Lot powrotny był jeszcze bardziej wycieńczający, niż lot do Casablanki. Dziewczyny biegały po kabinie na każde zawołanie pasażerów, musiały borykać się z problemami rodzin, które podróżowały w 4 osoby, z czego jedna miała siedzenie w rzędzie 18, druga w 25, a dzieci w 43. A lot pełny, wszystkie 275 miejsc zajęte, więc ciężko wszystkich usadzić tak, jakby chcieli. Do tego pasażerowie mówili po arabsku, albo po francusku, angielskiego niet. Ja na szczęście miałam swoją robotę w kuchni i na tym się skupiłam. Po powrocie trzeba było się zameldować w odpowiednim departamencie i pokazać palucha. Następny lot miałam mieć po 24 godzinach (Rijad, Arabia Saudyjska), ale ponieważ do tego czasu rana się nie zagoi - mam przymusowe wolne. Niech będzie, odpocznę sobie, a za Rijadem płakać nie będę. Ale już na kolejnym locie mi zależy, bo to moje ukochane Seszele. Także trzymajcie kciuki, żeby do środy wszystko było na tyle zagojone, żeby można to było zamaskować jakimś kosmetykiem. Bo o plastrze oczywiście nie ma mowy. A jak się nie uda, to trudno, mam jeszcze jeden lot na wyspy pod koniec miesiąca.


A oto i album ze zdjęciami z Maroka:
Casablanca, Maroko 15-16.07.2012

2 komentarze:

  1. Jedno oko na Maroko, ale drugie spoko oko :D

    OdpowiedzUsuń
  2. W takim razie ultraszybko wracaj do zdrowia i pozwól nam cieszyć się Twoimi kolejnymi opowieściami. :) :D

    OdpowiedzUsuń