obraz

obraz

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Złota, australijska jesień

No i gdzie te kangury, ja się pytam?
Jedyne jakie widziałam, to te pluszowe w sklepie z pamiątkami. A żeby zobaczyć te prawdziwe, kicające przez drogę, trzeba by się wybrać w kilkugodzinną wycieczkę za miasto. W takiej sytuacji wystarczą mi te pluszowe. A prawdziwego i tak już widziałam, w krakowskim ZOO :)

A teraz na poważnie. Melbourne zostaje dodany na listę miejsc, w których mogłabym mieszkać. Urzekło mnie w taki sam sposób, jak Kraków wiele lat temu. Ludzie spacerowali, odpoczywali, nie spieszyli się nigdzie, ogólnie emanował spokój. Po prostu dobrze się tam czułam.

Lot do Australii trwa prawie 14 godzin, więc na briefingu CSD podzieliła nas na dwie grupy, po 8 osób. Po skończeniu pierwszego serwisu pierwsza grupa udaje się na 4-godzinny odpoczynek. Nad głowami niczego nieświadomych pasażerów znajduje się crew rest, miejsce do odpoczynku dla załogi.


Po obu stronach znajdują się 4 miejsca do spania. Jest kocyk, podusia, zasłonka, lusterko, wszystko czego trzeba. Sam lot, wbrew temu, co wszyscy mi opowiadali, nie był spokojny. Słyszałam wcześniej historie, że pasażerowie na tej trasie są cichutcy, spokojni, niczego nie potrzebują, itd. BeZedura! Już dawno się tak nie nabiegałam! Na szczęście przyszedł czas na zasłużony odpoczynek, przebrałam się więc w piżamę i poszłam spać. Całe to legowisko przypomina mi trochę kajutę na statku. Małe, ciasnawe pomieszczenie, do tego trzęsie. Udało mi się przespać godzinę, zanim dotarliśmy nad Ocean Indyjski, gdzie zaczęły się turbulencje. Nic poważnego, ale wystarczające, żeby przerywać co chwilę sen. Cztery godziny minęły i CSD obudziła wszystkich o wyznaczonej godzinie. Trzeba było ponownie wskoczyć w mundur, nałożyć makijaż i do pracy. Okazuje się, że to, co za każdym razem zajmuje mi ponad godzinę w domu, można zrobić w 20 minut, w ciasnej kajutce, w pozycji siedzącej i z przyciemnionym światłem.

Po dotarciu do hotelu okazało się, że pomimo ogromnej ilości jedzenia na pokładzie, włącznie z przekąskami takimi jak ciastka, lody, kanapki, wszyscy są głodni. Zebraliśmy się więc w lobby pół godziny później i ruszyliśmy do pobliskiej restauracji. Oczywiście była wieprzowinka. A jak wieprzowinka, to i piwko. A jak piwko, to i drugie piwko. No i skończyło się na tym, że następnego dnia przespałam umówioną godzinę do wyjścia na miasto z dziewczynami. Ale nic to, wyszykowałam się bez pośpiechu i wyszłam sama. Nie pierwszy i nie ostatni raz.

Melbourne, jak już wspominałam wcześniej, jest prześlicznym miastem. Swoją wycieczkę zaczęłam od spaceru nad rzeką Yarra, wzdłuż kawiarenek i restauracji z drugiej strony. Jeden z mostów doprowadził mnie do Federation Square, gdzie mnóstwo ludzi po prostu sobie siedziało i cieszyło słońcem. Zaraz obok - dworzec kolejowy na Flinders Street, bez wątpienia imponujący budynek.









Pospacerowałam trochę miastem, żeby poobserwować ludzi. Rozbawiła mnie jedna rzecz, a mianowicie sygnał na przejściu dla pieszych. Nikogo nie dziwi pikający dźwięk, kiedy światło dla pieszych zmienia się na zielone. W Melbourne regularny sygnał jest wydawany przy czerwonym świetle, po czym słychać dziwny dźwięk przypominający strzał z broni kosmicznej z prymitywnej gierki komputerowej, następne sygnał pika zdecydowanie szybciej, co oznacza, że światło jest zielone i można iść. Tak mi się to spodobało, że nagrałam krótki filmik.



Spacerowałam dalej. Oczywiście grajków i artystów ulicznych było pełno. Ale każdy z nich idealnie mi pasował do danego miejsca. A kiedy dotarłam do Biblioteki Stanowej i zobaczyłam rzeszę ludzi (prawdopodobnie studentów) rozciągających się na trawniku, z jednej strony ktoś z gitarą, z drugiej chłopaki na macie ćwiczący breakdance, to nic dziwnego, że chciało się tam zostać.










W końcu wsiadłam do darmowego tramwaju, który cały dzień kursuje sobie dookoła centrum. Dojechałam do Budynku Wystawy Królewskiej, który w otoczeniu jesiennego (bo w Australii teraz jesień) parku wyglądał niesamowicie. To pierwszy obiekt będący dziełem rąk ludzkich w Australii, jaki został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.











Chciałam już udać się w stronę hotelu, bo czas mijał szybko, a przed lotem powrotnym wypadało by się chociaż chwilę przespać. Ale skoro już byłam w owym tramwaju, a kilka przystanków dalej znajdowała się przystań, to nie mogłam przegapić takiej okazji. I nie żałuję, mam w swojej kolekcji kilka nowych obrazów do zapamiętania. Do tego przypadkowy pan poproszony o zrobienie mi zdjęcia okazał się sprzedawcą nieruchomości ;) Mam wizytówkę, więc w razie czego... ;)







Z mojego bloga zaczyna się trochę robić fotoblog, ale nic na to nie poradzę, kiedy mam tyle ciekawych zdjęć, którymi się chcę z Wami podzielić.




Lot powrotny dostarczył nam wielu atrakcji. Mieliśmy jeden przypadek medyczny, który początkowo wyglądał, jak zwykła choroba lokomocyjna, a później nam dziadziuś mdlał na siedzeniu. Ale na szczęście na pokładzie był lekarz i wszystko skończyło się dobrze. Jedna pasażerka sprytnie prosiła o drinki co chwilę kogoś innego i kiedy zaczęła nam tańczyć i śpiewać w galley, trzeba było ją uspokoić. Dostała ustne ostrzeżenie od CSD, a kiedy została poinformowana o grożących jej konsekwencjach, w przypadku gdyby się nie uspokoiła - zaczęła płakać. Na szczęście tutaj zaczął się mój czas na odpoczynek. Wdrapałam się po krętych schodkach do crew rest i przespałam całe 4 godziny.

Melbourne, Australia 31.05 - 02.06.2012

Teraz przede mną dwa loty do Sztokholmu. I bardzo się z nich cieszę, bo stęskniłam się za Europą :)


1 komentarz:

  1. Australia w mojej głowie tak właśnie wygląda. Oddalone państwo, które rządzi się swoimi prawami. Spokój, a nie jakiś wyścig ;) pięknie jest. A i na kangury przyjdzie czas :)

    OdpowiedzUsuń