Po raz kolejny
potwierdzam – loty do Indii są ciężkie. Trzeba mieć anielską cierpliwość i stalowe nerwy. I chociaż idąc na taki lot jestem już przygotowana na wszystko, to pasażerowie potrafią mi udowodnić, że jeszcze wiele przede mną. Oprócz znanego już
„Sister! Sister!” usłyszałam jeszcze „Psssst psssst!” Oż kurcze, ale się
zdenerwowałam! Będzie mi tu na mnie psykał! No ale taka praca, że żebym nie
wiem jak była wkurzona, nic na zewnątrz nie mogę pokazać. Nalałam mu więc z
uśmiechem whisky z wodą, bo takiego drinka sobie zażyczył.
Dzień w ogóle zaczął się
od lotu do Kuwejtu, przed którym spałam 4 godziny. Wróciłam, za 12 godzin
kolejny lot. Do Kozikhode dotarłam więc mega zmęczona, chociaż sam lot nie był
w cale taki długi, niecałe 4 godziny. Od początku w planach miałam tylko
odpoczynek i tak też zrobiłam. Przespałam cały dzień, a wieczorem wybrałam się
na siłownię. Nie wyszłam poza teren hotelu, chociaż pogoda była piękna, słońce
i prawie 30 stopni. Po powrocie z Indii mam tylko kilkanaście godzin do
kolejnego lotu – Muscat. Wracam, pakuję walizkę, złapię kilka godzin snu i fru,
do Sztokholmu. I tak upłynie 6 dni. Także ze znajomymi zobaczę się po niecałym
tygodniu.
Latanie czasem
potrafi wykończyć. Ale czy nie jest tak z każdą pracą? Zawsze przychodzi taki
moment, kiedy „zmęczenie materiału” jest naprawdę spore. Ale gdyby nie to,
życie byłoby nudne. A tak przynajmniej skupiamy się przez chwilę na sobie, żeby
zregenerować siły. Musimy się odprężyć, zrelaksować, zapomnieć o ostatnich
kilku dniach na wysokich obrotach i przygotować się na kolejną porcję. Mój
materiał jeszcze nie jest aż tak zmęczony, bez problemu pociągnę jeszcze te dwa
kolejne loty: Muscat i Sztokholm. Później mam 3 dni wolnego przed Barceloną,
więc wtedy będzie czas na podładowanie baterii.
W drodze
powrotnej z Indii zgłosiłam się na ochotnika do galley-kuchni. Mieliśmy komplet
pasażerów – 196 osób, 5 wózków z jedzeniem i piciem do przygotowania, 16 specjalnych
posiłków na zamówienie, roboty więc zapowiadało się sporo. Z pewnością przybędzie
kilka nowych siniaków i zadrapań. I plecy będą na pewno bolały od podnoszenia
ciężkich, metalowych szuflad, w których schowane jest wszystko, czego
potrzebujemy w kuchni podczas lotu. Ale to nic, siniaki i zadrapania kiedyś
zejdą, plecy się wymasuje, a przynajmniej nikt nie będzie na mnie psykał! Zadowolona
więc zabrałam się za swoje obowiązki, ale jedna z dziewczyn (żeby było
śmieszniej – z Indii) zaczęła mi „pomagać”, przekonana, że zrobi to lepiej.
Kiedy pracuje się na kuchni przy tak dużym obłożeniu, każda pomoc się przyda.
Ale POMOC, a nie WTRYNIANIE SIĘ. Subtelna różnica. Szybko zrobiło się zamieszanie, bo nie
wiedziałam co mam już zrobione, a co jeszcze nie. Ale jakoś sobie poradziłam.
Kiedy w trakcie lotu wycierałam blat, bo ktoś rozlał trochę soku (co jest
normalne, przy trzęsących warunkach pracy), koleżanka z Indii nie wytrzymała i
krzyknęła do mnie z pretensjonalnym tonem: „Przestań już w końcu to czyścić!
Cały czas sprzątasz i wycierasz!” No nie, tego już było za wiele. Miałam ochotę
odpowiedzieć takim samym tonem, ale tylko niepotrzebnie wywiązała by się
kłótnia, która nie daj Boże skończyła by się wezwaniem do szefostwa na dywanik.
Powiedziałam więc grzecznie, ale stanowczo: „Moja kuchnia, to ją czyszczę! Nie
wiem jak ty, ale ja lubię mieć czyste stanowisko pracy.” Odwróciłam się na
pięcie i dokończyłam wycieranie. Chciałam jeszcze dodać, że to kwestia
wychowania, ale w porę ugryzłam się w język. Tak więc społeczność indyjska daje
mi w kość, niezależnie od tego, w której części samolotu się znajduję.
4 godziny „na
zapleczu” na szczęście szybko przeleciały. Wylądowaliśmy, zameldowałam się w
budynku technicznym, wychodzę na parking… Najpierw jednak wyjaśnię na jakiej
zasadzie działa nasz transport. Wychodzisz przed budynek, krzyczysz do pana Hindu,
Filipino, czy jaki się tam jeszcze znajdzie z rozpiską w ręku „FAREDA!” – nazwa
mojego budynku, w którym mieszkam. W tym samym czasie wychodzą inne osoby i
krzyczą „Al Mansoura!”, „Bin Mahmoud!”, „Elite!”, „My City!” itd. A pan
Hindu/Filipino odpowiada: Al Mansoura – bus 43, Elite, My City – bus 10” itd. Wsiadasz wtedy do przypisanego busika, a
ten po kilku minutach rusza w trasę i rozwozi zmęczone towarzystwo do domów. Czasami
trzeba chwilę poczekać, bo nie ma akurat żadnego busa na parkingu. I nie wiem
jak to działa, ale odpowiedź, którą ja zawsze najpierw słyszę to „Fareda? Wait!”.
Mój budynek jest nowy, ma 5 miesięcy, mieszkają w nim same świeżynki ze stażem
takim, jak ja, więc stosunkowo niedawno został dodany do trasy. Za każdym razem
trzeba czekać. Tym razem po męczącym indyjskim locie wyszłam na parking i widzę
6 busów. Nie ma bata, któryś musi jechać moją trasą. I tak trzy dziewczyny z
mojego lotu zostały skierowane do trzech różnych busów. Na hasło „Fareda”
usłyszałam co? "Fareda? Wait!" No tak, sześć busów i żaden nie chce mnie zawieźć
do domu. Trudno. Odczekałam swoje i w końcu dotarłam. Prysznic, obiad, chwila
online, a za chwilę książka i spanie. Pobudka znowu wcześnie rano.
Ale że równowaga
w życiu musi być, na koniec dnia dotarła do mnie miła wiadomość. Mój trening na
Boeinga 777 zaplanowano na 4-5 lutego. No to teraz się dopiero zacznie,
14-godzinne latanie ;)
Czasami warto poczekać do końca dnia, zanim się go oceni :)
Łał 14 godzinne latanie? To już coś :) między kontynentalne loty... ah :) cudownie!
OdpowiedzUsuńA do tych krótkich lotów... to trzeba się przyzwyczajać ;) albo pisać śmieszne momenty i wydać w przyszłości w formie książeczki z humorami :)