Tak jak sobie obiecałam, było i sprzątanie i zakupy. Ale najpierw jednak zrobiłam
przemeblowanie w pokoju. Czasami trzeba coś zmienić i nie zawsze musi to być
ścięcie włosów ;) Tak więc mój pokój nie jest już jednym z kilkudziesięciu
takich samych budynku. Ma swój układ, mało tego, w planach mam zakupienie
jakiegoś wygodnego fotela, na którym można się skulić pod kocem i czytać
książkę.
Wymyśliłam sobie,
że ugotuję rosół. Nie żaden z torebki, nie zupkę chińską, tylko taki porządny
rosół z kury. Kupiłam więc co potrzebne: kurczaka, włoszczyznę, przyprawy (z zielem
angielskim miałam trochę problem, ale się znalazło) i ugotowałam, tak jak mnie
kiedyś Mama nauczyła. Oczywiście zaprosiłam koleżanki, bo co to za radość
gotować dla samej siebie. Dziewczyny (z Indii i Francji) się zajadały zupą i gotowanym kurczakiem, po czym poprosiły o przepis. Zaczęłam więc wymieniać wszystkie składniki, a kiedy
doszłam do pietruszki, powstał problem. Angielskie słówko określające pietruszkę
– parsley – dotyczy tylko jej zielonej części. Natomiast do rosołu idzie i
zielone, i korzeń. I za Chiny nie mogłam wytłumaczyć co to jest to białe, marchewko
podobne. W ruch poszedł więc laptop i Google. Ale nawet po zobaczeniu zdjęcia i
opisu w Wikipedii dziewczyny nie mogły uwierzyć, że pod liśćmi pietruszki
rośnie biała marchewka. Dopiero opis „korzeń pietruszki jest powszechnie używany
do zup w kuchni krajów Europy Wschodniej i Centralnej” pozwolił zamknąć temat. Ach, te różnice kulturowe..
Wybrałam się na
spacer po Cornish. To taka tutejsza promenada. Pogoda nieciekawa (jak na Doha),
bo 18 stopni i wieje wiatr, ale od siedzenia w pokoju i myślenia tylko głowa
boli, więc czasami dobrze, kiedy ją tak ten wiatr przewieje. Przeszłam cały
deptak, 7 km jak podaje mój przewodnik. Bardzo przyjemny spacer, słuchawki w
uszach, muzyka sprzyjająca mojemu nastrojowi i podziwianie miasta, w którym
przyszło mi mieszkać. Gdyby ktoś mówił, że wyemigrowałam na pustynię, to mam
dowody, że tak nie jest!
Meczet islamski |
Mijali mnie
przeróżni ludzie, od robotników z kaskami na głowie pracujących w pobliżu,
przez turystów, osoby uprawiające jogging, aż po rodziny arabskie, poowijane w
czarne i białe prześcieradła. I każdy z nich ma jakąś swoją historię, każdy ma
swoje problemy, swoje radości i smutki. Oj, coś ostatnio ciągle towarzyszy mi
taki nastrój skłaniający do przemyśleń. Chyba się starzeję ;)
Perła Kataru |
Kiedy zapadł zmrok, dotarłam akurat w pobliże ostatnio wspomnianego budynku Burj Qatar, który wygrał konkurs na wysokość z hiszpańską Torre Agbar. Z bliska robi naprawdę wielkie wrażenie, do tego zmienia kolor ze złotego na srebrny na kilka różnych sposobów.
Jeden z nich uwieczniłam na krótkim filmiku.
Wieczorem
dołączyła do mnie Marylene i wybrałyśmy się do Souq Waqif, naszego ulubionego
miejsca do wieczornych spotkań. Rozsiadłyśmy się w jednej z knajpek,
zamówiłyśmy kurczaka z grilla, marokańską herbatę i relaksowałyśmy się przy
jabłkowej shishy. A za plecami na telebimie mecz piłki nożnej Ghana-Botswana :)
La Gourmet - ulubiona restauracja w Souq Waqif |
Stadnina koni w arabskim wydaniu |
W międzyczasie
pojawił się też grafik na luty. Umieściłam już go z boku. Nie narzekam, no może poza Walędrinkową (czyt. Walentynkową)
podróżą do Hyderabadu w Indiach… Ale w nagrodę za
to szykuje mi się wspaniały wypad do Włoch. 21 lutego (wtorek) rano lecę do
Mediolanu, tam mam połowę dnia dla siebie. Następnego dnia godzinka lotu do
Nicei, wymiana pasażerów i powrót do Mediolanu przed 10 rano. Reszta środy plus
cały czwartek dla siebie! Wylatuję w
piątek w południe. No takie loty to rozumiem! Jacyś chętni na odwiedziny w
Milano? Stawiam hotel! ;)
Będzie też okazja
na zobaczenie Parlamentu Europejskiego w Brukseli, chociaż myślę, że znajdą się
ciekawsze miejsca. Londyn po raz trzeci, chociaż tym razem dali mi naprawdę
wyjątkowo mało czasu w mieście, zwłaszcza, że potrzebuję godzinę, żeby dojechać
z hotelu do centrum. Ale dla chcącego nic trudnego. No i gwóźdź programu - Chiny w Boeingu 777. W następnym miesiącu muszę się postarać o Pekin, to może i na Mur Chiński uda mi się wdrapać.
Po raz pierwszy
też dostałam Airport Stand By, czyli w pełni gotowości, ze spakowaną walizką
jadę na lotnisko i czekam w Crew Lounge, oglądając sobie TV, czytając książkę,
czy co tam sobie wymyślę. I tak w ciągu czterech godzin ktoś może zadzwonić i
powiedzieć „za 5 minut lecisz tu i tu”. Jeszcze większa niespodzianka, nić
stand by „domowy”, bo w walizce trzeba mieć zarówno płaszcz zimowy na wypadek np.
Moskwy, jak i strój kąpielowy i krem do opalania na Malediwy ;) I jeszcze stalowe nerwy w razie kolejnego Hyderabadu..
codziennie oglądam bilety do Londynu! coś czuję, że niedługo obciążę moją kartę ;) mam nadzieję, że nic Ci nie wypadnie przed tym lotem :)
OdpowiedzUsuńdobrze, że miałaś wolne :) należało Ci się! Doha jest pięknym miastem..