obraz

obraz

niedziela, 29 stycznia 2012

"Jesteśmy na wczasaaaach..."

Mówiłam, że Malediwy to raj na ziemi? Poprawka. Znalazłam lepszy - Seszele! To miejsce jest niesamowite! Ale od początku.

Przed lotem na Seszele trzeba było obskoczyć Dubaj. Rach, ciach, godzinka w jedną, godzinka w drugą i załatwione! Szybko zmieniliśmy samolot na Airbusa 319, bo pasażerów garstka, więc mały samolocik na 102 miejsca wystarczy. Załoga - rewelacja! Portugalczyk, Bułgar, Ukrainka i ja - GO EUROPE! Co prawda CS i dziewczyna obsługująca pierwszą klasę były z Indii, ale one zawsze siedzą na przedzie samolotu, więc my z tyłu bawiliśmy się świetnie. Kapitan z Niemiec, jak się później okazało, ten sam, który podczas mojego pierwszego lotu obserwacyjnego wpuścił mnie do kokpitu. Pierwszy oficer też już mi znany - son of Jamaica, więc czułam się jak wśród swoich :)

Lądowanie było przewidziane na 6.30, więc mogliśmy zaobserwować piękny wschód słońca ponad chmurami. Coś niesamowitego. Jednak same chmury były trochę niepokojące. No bo jak to tak, lecę na Seszele i mam mieć chmury nad głową? 



Wylądowaliśmy, niebo rzeczywiście było trochę pochmurne, ale temperatura 28 stopni wystarczyła. W końcu można wygrzać trochę ciałko. Po drodze do hotelu zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym. Widok przepiękny! Już mi się to miejsce zaczęło podobać. 



Kiedy tylko przyjechaliśmy do hotelu, poczułam się jak na wakacjach. Hotel zazwyczaj kojarzy się z jednym, wielkim budynkiem, gdzie do pokoi wchodzi się z korytarza. Tymczasem na Seszelach hotel wygląda bardziej jak resort wypoczynkowy. Pokoje rozmieszczone są w sąsiadujących ze sobą domkach i wchodzi się do nich "od zewnątrz", tak jakby przez taras. Na tarasie stoliczek, krzesełka, nic tylko wypoczywać. Pomiędzy budynkami mnóstwo kwiatów i wysokie, wysokie palmy. 






Wzięłam więc szybki prysznic i wyruszyliśmy na odkrywanie wyspy. Właściwie odkryliśmy tylko wybrzeże, bo szliśmy wzdłuż plaży, ale to wystarczyło, żeby pokochać to miejsce. Poczułam się naprawdę zrelaksowana, pomimo tego, że minęły 24 godziny, kiedy byłam na nogach. Wyznaczyliśmy sobie cel: znaleźć jedną z tych palm, które zawsze widać na filmach, czy zdjęciach, rosnącą bardziej poziomo, niż pionowo, tuż nad białym piaskiem. Postanowiliśmy iść brzegiem tak długo, aż taką znajdziemy. Po drodze podziwialiśmy fale uderzające o brzeg, przynoszące kamienie, a raczej koralowce o coraz to różniejszych kształtach. W końcu znaleźliśmy drzewo, na które można było się wspiąć. Co prawda nie była to palma, ale rosło poziomo, nad piaskiem, na plaży, więc można zadanie zaliczyć.









Wróciliśmy do ośrodka, zjedliśmy śniadanie i zamówiliśmy sobie przysłowiowego drinka z palemką. Właściwie mój był z ananasem, ale kolorowy, jak na drinka na takiej wyspie przystało. Po jedzeniu i drinku zrobiło się tak błogo i milutko, że wróciliśmy do swoich pokoi na drzemkę. 





Popołudniu przyszedł czas na kąpiel. Słońce co prawda było schowane za chmurami, ale i tak było miło. Na wyspie spacerowało bardzo dużo par w wieku 60-70 lat. Naprawdę niesamowity widok, zobaczyć taką parę spacerującą po plaży, trzymając się za rękę. Daje jakąś nadzieję...






Wieczorem siedziałam sobie na tarasie i czytałam książkę, kiedy zaczął padać deszcz. Ciepły deszcz spadający na liście... zrobiło się tak magicznie, że postanowiłam tam zostać ;) Ale po chwili pomyślałam, że co ja tak sama będę na tej werandzie siedzieć. Po jakimś czasie by mi się znudziło, a i pracę trzeba by było znaleźć, nie koniecznie satysfakcjonującą. Zostanę więc przy tym, co mam i z radością wrócę tam kiedyś na jeden dzień.


Seszele 26-27.01.2012

1 komentarz: