obraz

obraz

czwartek, 14 czerwca 2012

Wenecja północy

W tym miesiącu trafiły mi się dwa loty do Szwecji, jeden za drugim. Oba zupełnie różniły się od siebie. Podczas pierwszego połowa pasażerów była z Indii, podczas drugiego - mnóstwo dzieci i niemowlaków. Podczas obydwóch w drodze powrotnej wrzucili mnie na galley, więc mogę już spokojnie siebie nazywać szefem samolotowej kuchni ;)




Dzień pierwszy.
Sztokholm jest pięknym miastem. I tak jak przypuszczałam będąc tam w styczniu - latem jest jeszcze piękniejszy. Ale nie kwalifikuje się do listy miejsc do zamieszkania. Jest tam stosunkowo drogo, szwedzki język jest trudniejszy chyba od chińskiego, a alkohole wysokoprocentowe sprzedaje tylko jedna sieć, której właścicielem jest państwo. W zwykłym supermarkecie nie znajdzie się niczego, poza piwem. Nie, żeby był to jakiś wyznacznik tego, gdzie mam mieszkać, ale nie utrudniajmy sobie życia. Nie będzie to Sztokholm. No chyba, że porwie mnie jakiś blond Szwed niebieskooki, to wtedy inna sprawa.

Pierwszego dnia na zwiedzanie wybrałam się z dziewczyną z Peru. Zaczęłyśmy od Pałacu Królewskiego, gdzie w południe miała się odbyć zmiana warty. Dookoła zebrał się spory tłum, a kiedy wybiła dwunasta, jeden ze strażników przespacerował się w lewo, w prawo i wrócił na miejsce. Byłam bardzo zawiedziona, ale że reszta ludzi się nie ruszała z miejsca, to i my zostałyśmy. Po chwili wkroczyła orkiestra ubrana na biało. Przy czerwcowym słońcu ta biel aż raziła w oczy. Po orkiestrze przyszedł czas na żołnierzy. I w końcu moje oczekiwania co do zmiany warty zostały zaspokojone. 










Spod Pałacu Królewskiego udałyśmy się w kierunku rzeki. Po drodze pewien włoski turysta poprosił nas o zrobienie mu zdjęcia. Zapytał, czy wiemy którędy do Vasa Museum. A ponieważ szłyśmy właśnie do tego muzeum, w dalszą drogę wybraliśmy się we trójkę. Vasa to szwedzki okręt wojenny, który zatonął w 1628 roku, a ponad 300 lat później został wydobyty i przekształcony w muzeum. Na zdjęciach robił wrażenie, ale na żywo okazał się jeszcze większy, niż myślałam. Był największym z galeonów w tamtych czasach. Ale krótki był jego żywot. Bogate zdobienia i 64 działa na dwóch pokładach to spore obciążenie. Nie pomogło nawet 120 ton kamiennego balastu, przy pierwszym podmuchu wiatru podczas próbnego rejsu okręt przechylił się na jedną stronę, nabierając sporo wody i już nie postawił się do pionu. Zatonął w odległości 1 mili od portu, pociągając za sobą marynarzy. Cóż, widocznie tak miało być, zwłaszcza, że okręt był przeznaczony do wojny z Polską...








Pogoda nam się trochę rozkaprysiła i zaszczyciła nas deszczem. I tak już miało zostać prawie do końca dnia. Znaleźliśmy więc miejsce, gdzie można zjeść coś dobrego. Trafiliśmy idealnie. T.G.I. Friday's. Najlepsze żeberka z prosiaka, jakie kiedykolwiek jadłam. Do tego ich popisowy sos Jack Daniels, palce lizać! Wrzucam zdjęcie, co by wszystkim ślinka pociekła. A gdyby mój lot był o jeden dzień później, to jeszcze bym sobie mecz przy tych żeberkach obejrzała.





Dzień drugi.
W końcu udało mi się dostać pokój z widokiem nie na zamknięty dziedziniec ze sztucznymi pingwinami, ale z widokiem na miasto. Jak to mówią, do trzech razy sztuka. Tym razem mój pobyt w tym mieście zaczął się o godzinie 17, więc na zwiedzanie i zakupy było już za późno, bo prawie wszystko pozamykane. Postawiłam więc na spacer i wypróbowane już wcześniej żeberka. Po tym spacerze stwierdzam, że chrzanić to, że jest drogo, chrzanić czekanie na szwedzkiego księcia z bajki. Sztokholm oficjalnie zostaje wpisany na listę miejsc do zamieszkania. A i mama się ucieszy, bo zawsze to bliżej, niż Singapur, czy Australia.

Widok na dziedziniec z pierwszego pokoju

Widok na miasto z drugiego pokoju

Znalazłam deptak z mnóstwem ludzi, pomimo tego, że godzina była popołudniowa, a i sklepy pozamykane. Wiedziałam, że wrócę tu następnego dnia, bo okazało się być blisko mojego hotelu. Nie przeszkodził nawet fakt, że zbiórka do wyjazdu była zaplanowana na 13:30, a poprzedniego dnia wróciłam bardzo późno (a może już wcześnie?) ze szwedzkiego piwkowania na mieście. 9 rano, kawa na wynos i w drogę! To był strzał w dziesiątkę! Właśnie tak lubię się relaksować w europejskich miastach: spacerując w słońcu i obserwując, jak ludzie dookoła robią to samo. Dotarłam na plac przy ulicy Hotorget, który o poranku wyglądał zupełnie inaczej - pełen kolorów od stoisk z kwiatami i owocami. Znalazł się też mój ulubiony sklep, który w Doha na moje nieszczęście znajdował się w centrum handlowym strawionym przez ogień, dlatego skorzystałam z okazji i zrobiłam małe zakupki ;)










Polecam każdemu wycieczkę do Sztokholmu. Szwecja przecież nie tak daleko, a naprawdę warto!





Sztokholm, Szwecja 05-08.06.2011

2 komentarze:

  1. Szwecja nie.. prawdziwi szwedzi mają coś z albinosa a w sklepie samo piwo? ;P szukaj dalej idealnego miejsca :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj, musiałabyś tam pojechać i się przekonać. Po wejściu do zwykłego fast foodu myślałam, że przez pomyłkę weszłam do agencji modeli ;) Ale oczy mam cały czas szeroko otwarte.

    OdpowiedzUsuń